Dzisiaj będzie typowo podróżniczo. Pojechałem do Belize, żeby pokazać wam, jak tam się przygotowuje czekoladę tradycyjnym sposobem Majów. W sumie to pojechałem zobaczyć to, a wam pokażę przy okazji.

Pestki zostawia się zamknięte, aby się sfermentowały w naturalny sposób, co znacznie zwiększa ich żywotność.

Starożytni Majowie jednak nie produkowali czekolady na eksport. Im starczało suszenie świeżych ziaren na słońcu, a następnie prażenie ich w piecu opalanym drzewem.

Ziarna na prasę i ogień. Takie naczynie jest zrobione ze skał wulkanicznych, aby było porowate, a do tego jest czymś, co tradycyjnie przekazuje się kolejnym pokoleniom. Zamiast miksera na wesele.

Na początku tylko rozdrabniamy delikatnymi ruchami. Jak już mamy proszek, to trzeba wtedy więcej tarcia, żeby temperatura stopiła naturalny tłuszcz i nadała konsystencję płynnej czekolady.

Taką masę rozpuszczamy w wodzie przygotowując z tego napój. Zamiast podstawki prażone ziarna kakaowca, a naczynie to jakiś lokalny owoc.
Bardzo fajna sprawa z takim czymś. Po pierwsze dostaliśmy jeszcze czekolady na drogę w takim opakowaniu jak na film fotograficzny #gimbynieznajo, ale jakoś tak zjadłem zanim zrobiłem zdjęcie. A po drugie poznałem zupełnie inne spojrzenie na czekoladę. Dla nas to tylko jeden z wielu rodzajów dostępnych słodyczy, a wśród majów czekolada cieszyła się wielkim uznaniem. Miała swojego Boga, a jej użycie ograniczało się do specjalnych sytuacji. Zresztą miód o którym wspomniałem jest tylko opcjonalnym dodatkiem i to wcale nie popularnym. Najlepsza dla nich jest taka 100% gorzka.
No, ale nic dziwnego, przecież wtedy nie mieli Milki Daim, Toblerone, ani nawet białej czekolady.