Quetzaltenango, Guatemala
Jak sobie pomyślę o tym mieście, to to jest moja największa porażka podczas tej podróży. Sam fakt, że się tam wybrałem, bo naprawdę nie ma tam po co jechać, pogoda jest okropna i w ogóle źle, a ja tam byłem 2 tygodnie. A czemu tak długo?
Bo wiecie rozchorowałem się. Wiadomo jakie krążą plotki o tym jak faceci chorują. Zawsze mnie to niezmiernie dziwi, bo zdaję się zaprzeczać temu stereotypowi. Nie umieram ostentacyjnie przed wszystkimi i nie wymagam dużo uwagi ani opieki. Po prostu chciałbym mieć wtedy absolutny spokój, żebym mógł pogodzić się z Bogiem i pożegnać ze światem.

Tak tam mniej więcej ciągle wyglądało. Śliskie kocie łby, strome uliczki, szare budynki ozdobione drutem kolczastym i tłuczonym szkłem.
Nie no, żartuję, nawet nie wiem w którym przypadku bardziej. Po prostu muszę się wyspać porządnie, co też zrobiłem. W dniu, w którym gorączka dopadła mnie z rana, tuż po szkole poszedłem spać i przespałem 18 godzin budząc się dopiero na śniadanie dnia kolejnego. Trzydniowa norma podczas jednej nocy pozwoliła mi zebrać tyle energii, że wybrałem się na zajęcia. Słowianie, są twardzi, wiadomo. No i zapłaciłem z góry za zajęcia.
Jako jedyny pokusiłem się na tak absurdalny wyczyn, bo jakaś epidemia panuje i w domu gdzie mieszkam czworo innych studentów również jest chorych. Jednak nikomu innemu nie przyszło do głowy iść do szkoły, gdy nie czują się najlepiej. Leszcze.
W ogóle to nie polubiłem Quetzaltenango. Nie tylko z powodu choroby, ale jakieś takie jest niefajne. Chyba najgorsze miejsce w którym się dotychczas zatrzymałem, a do tego musiałem przedłużyć pobyt do 2 tygodni, żeby dojść do siebie. Większość budynków do szaro-bure zlepki pustaków poustawiane bez ładu, składu i wykończeń na zboczach góry. Bezdomni śpią na ulicach, walają się po nich również śmieci, które są wyżerane przez stada bezpańskich psów. Jest obrzydliwie, nie tak źle jak w Tegusigalpie, ale też kiepsko.

Koło głównego placyku. Jak akurat nie padało to okoliczne góry wyglądały bardzo ładnie otulone chmurami.
Lecz to nie jedyny powód, dla którego miasto nie przypadło mi do gustu. Znajduje się ono na wysokości 2300 mnpm, z czego wynika kilka problemów. Po pierwsze mniejsza zawartość tlenu w powietrzu i wbrew pozorom różnica jest znacząca. Na początku szybką utratę oddechu składałem na karb choroby, ale jak już doszedłem do siebie, to wcale nie było lepiej. No bo powiedzmy sobie szczerze, żeby zmachać się wchodząc na 2 piętro, albo jedząc taco, to jestem trochę za młody.
Drugą kwestią ściśle powiązaną z wysokością jest temperatura, a dokładniej jej spadek. Jak przez całą 3 miesiące na palcach jednej ręki mogę pokazać ile razy ubrałem długie spodnie, tak tutaj innych nie ma co zakładać. Cóż za ironia losu, w Polsce teraz zaczyna się robić ciepło, a ja tutaj muszę walczyć o każdą kalorię. Zakładam więc do tego bluzę i kurtkę jednocześnie, no bo nie wspomniałem jeszcze o tym, ale tutaj pada deszcz.
Może nie jakiś specjalnie mocny, ale za to pada kilkanaście godzin na dobę. Każdą. Od prawie 2 tygodni. Czuje się jak Forest Gump w Wietnamie, tylko czekam aż zacznie padać od dołu, bo takiej aberracji to jeszcze nie widziałem.
Ze szkołą też jest słabo. Po raz pierwszy nie mam na zewnątrz wśród roślin i pięknych okoliczności przyrody, tylko na zimnej klatce schodowej jakiegoś starego budynku. I jeszcze jaką nauczycielkę mi dali! Już poprosiłem o zmianę, bo nie byłem w stanie wytrzymać. Wszystko byłoby z nią w porządku, gdyby nie miała jednego tiku. Jeszcze jakby do był jakiś gest, to mógłbym po prostu na nią nie patrzeć, ale ona wydawała dźwięk.

Mistrzowie tuningu. W ogóle panuje tutaj bardzo wielka dowolność w przeróbkach pojazdów, raczej nie zaprzątają sobie głowy homologacją.
Chciałem napisać onomatopeję, ale nie mam pojęcia jak. Taki dźwięk co powstaje jak się wciąga powietrze przez zamknięte usta, z dodatkiem dużej ilości śliny. Co kilka sekund. A ja z gorączką, nie mogę myśleć o niczym innym. Prosiłem ją kilka razy, żeby przestała, ale to nie było takie proste. Bo widać, że się starała, ale to było silniejsze od niej. Także co jakiś czas, tym razem już zupełnie losowo wydawała ten dźwięk, a moje wszystkie myśli krążyły wokół tego kiedy to nastąpi. Jak tylko to zrobiła, to miałem kilka sekund skupienia i zaraz po tym znów zaczynałem wyczekiwać. Tak jak ktoś śpiący niedaleko chrapie. Paskudne uczucie, szczególnie że za to płaciłem.
Także teraz nie mam już gorączki, nie mam nauczycielki która mnie irytuje, ale w dalszym ciągu zajęcia są na korytarzu i tam jest zimno.
Nie mogę się doczekać aż skończy się ósmy tydzień nauki i wrócę do mojej wycieczki. Najpierw będę chciał udać się do miejscowości Coban, gdzie niestety nie ma bezpośredniego busa, więc będę musiał nadrobić z dwieście kilometrów, co zapewne zajmie mi pół doby i czego już się nie mogę doczekać.
Wspomniałem o tym, że tutaj pada? Na pewno wspomniałem, bo najbardziej denerwują mnie rzeczy, na które nie mam wpływu, a warunki atmosferyczne znajdują się dość wysoko na ich liście. I jeszcze dodam, że jak pada na dworze, to pada również u mnie w pokoju, bo sufit przesiąka. Problem jednak rozwiązałem w bardzo łatwy sposób, podstawiając tam garnek. I wszystko było by fajnie gdyby nie odgłos, jaki wydaje kropla wody uderzając o jej powierzchnię. Na szczęście do tego można się w miarę szybko przyzwyczaić. A ponieważ niewiele więcej udało mi się tu zobaczyć, to wrzucę fotę deszczu.
No i może się okazać, że człowiek nie ma wcale żadnej ckliwej puenty, czy błyskotliwej historii do opowiedzenia, ale jak jest zdenerwowany, to jakoś to łatwo idzie pisanie. Gdyby tylko tak samo było z pozytywnymi emocjami…
Kurwa.
Jeszcze parę słów o drugiej nauczycielce. Wyglądała na 16 lat, a miała dwójkę dzieci. W ogóle tutaj ludzie są w wersji mini i wyglądają młodziej. O ile u dziewczyn to może być korzystne, tak dwudziestokilkuletni goście o wzroście 1,60 m i dziewiczym wąsie wyglądają słabo. W końcu nie zrobiłem sobie zdjęcie pod prysznicem, ale tam słuchawka była umocowana na stałe i sięgała mojej szyi. I choć nie należę jakoś do specjalnie wysokich mężczyzn, to wśród lokalnych jestem wielkoludem.
W każdym razie nauczycielka. Rozmawialiśmy o symptomie maczo, który mają lokalni mężczyźni, takie nasze gender. Że goście chcą być super męscy i obejmuje to cały wachlarz mizoginistycznych zachowań. Generalnie wszystko to, co powtarza się w patologicznych rodzinach, jednak jedna rzecz mnie dość zdziwiła. Symbolem męskości jest dla nich również posiadanie wielu dzieci, dlatego zabraniają swoim partnerkom się zabezpieczać. Co również jest wspierane przez większość kościołów, które cieszą się sporym szacunkiem ludności, także w wieku 20 lat jeżeli kobieta nie ma kilku dzieci, to panuje przeświadczenie, że coś jest z nią na pewno nie tak. A ja bym się raczej skłaniał do stwierdzenia, że to właśnie ona może być najnormalniejsza.
Nie wiem czemu poruszyła ten temat, może chciała się pożalić, może chciała posłuchać, że u nas gdzie kościół chce zablokować aborcję też jest chujowo, a może po prostu badała różnice kulturowe. Potem przeszła do tematu, który chyba jest standardem, bo każda z moich nauczycielek chciała o tym rozmawiać, narkotyków. Podzieliła się ze mną również swoim jedynym doświadczeniem zjedzenia ciastek z marychuaniną. Pierwsze jej nie poklepało, więc zjadła drugie, a jak stwierdziła że nie działa, to poszła z rodzicami do kościoła. Poklepało ją z opóźnieniem i zaczęły jej się jakieś chore jazdy, podczas których wyprowadzili ją z kościoła.
Do tego postanowiliśmy opracować tablicę zastosowań wszystkich czasów w hiszpańskim. Nie wiem czy do końca ogarnęła o co mi chodziło, nie wiem też czy to jest tak na 100% dobrze, ale wrzucę. Może znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie coś sprostować czy uszczegółowić. Tym też skończyła się moja nauka hiszpańskiego, zostałem przez weekend u rodziny, aby w poniedziałek rano ruszyć do miejscowości Copan.
Panachajel, Gwatemala
Zgubiłem kamerę sportową. Albo mi ukradli. Nie jestem teraz pewien, choć obstawiałbym to drugie. Myślałem sobie, że siedzi zakopana w czeluściach plecaka, a musiała mi zginąć w hostelu w miejscowości Antigua, miesiąc wcześniej. Postanowiłem mimo to pojechać do mojej wcześniejszej szkoły nad jeziorem Atitlan, żeby tam zapytać. Oczywiście nie było, nawet nie zdziwiło mnie to specjalnie, ale musiałem sprawdzić. Dodatkowo korzystając z uprzejmości gospodarza zadzwoniłem do poprzedniego hostelu, gdzie najprawdopodobniej się z nią rozstałem, ale nic nie wiedzieli o tym. Przynajmniej wypiłem sobie lemoniadę, pogadałem z gościem i zdecydowałem przepłynąć się łódką. Jak już zmieniłem plany w drodze na dworzec (bo zorientowałem się, że nie mam kamery tuż przed wyjściem), więc co mi szkodzi w ogóle pojechać gdzie indziej? Tak też wylądowałem w miasteczku Panachajel, gdzie znalazłem fajną miejscówkę i osiadłem na dwa tygodnie.
A co tutaj robiłem? W sumie to nic. Minęło mi tak, jak 2 tygodniowy urlop. Połaziłem po uliczkach, posiedziałem nad wodą, popatrzyłem się na góry i niebo, zorientowałem się, że minęły dwa tygodnie. Sam nie wiem jak to się stało, kilka dni odespałem, później chciałem zostać dzień dłużej targowiska w niedalekiej miejscowości, na które zaspałem, później nie chciałem podróżować w weekend, więc zostałem jeszcze kilka dni i tak się zasiedziałem.
Gdybym spędził tak jedyne dłuższe wakacje w roku, to bym był bardzo niezadowolony. Jednak moja sytuacja wygląda trochę inaczej i bardzo dobrze zrobiły mi te dwa tygodnie słodkiej beztroski i lenistwa.

Nadzór budowlany, zasady BHP to nie są rzeczy o których się tutaj myśli. Tzn zakładam, że dach nie jest miejscem dla gości, ale przecież nie mogłem tam nie wejść.
I tu też po raz drugi kupiłem sobie pamiątkę, tym razem spodnie.
Ciągle siedzę nad jeziorem Atitlan, po 8 tygodniach szkoły postanowiłem tu trochę odpocząć, szczególnie że kwatera dość tania, bardzo ładna, dobry internet, super klimat, jezioro, dobre żarcie i w ogóle chillout. Dużo straganów z pamiątkami tutaj jest i choć zazwyczaj staram się unikać kontaktu wzrokowego ze sprzedawcami, bo strasznie są nachalni, więc w konsekwencji nie przeglądam niczego. Złamałem się jednak i poszedłem zobaczyć mały targ, który jest tutaj.
Jakoś tak mam, że nie lubię kupować dla siebie nieużytecznych rzeczy. Jestem strasznym minimalistą, nie przywiązuję się do przedmiotów no i nie odczuwam potrzeby ich kupowania. Jak są użyteczne, to coś zupełnie innego, a jeszcze szczególnie taki zajebisty ciuch! Szczególnie, że mam słabość do zielonego koloru i do kolorowych spodni. I jedną smutną historię o takich.
Dawno, dawno temu bawiłem się w odtwórstwo historyczne, tak zwane rycerstwo. Człowiek kupował, albo robił sobie sprzęt jak był kiedyś (ubrania, namioty, biżuterie, generalnie wszystko) i jeździł na turnieje. Też miałem takie zacięcie, żeby wszystko robić. Raz nawet złożyłem kolczugę z ponad 15 kg podkładek sprężynujących, oglądnąłem przy tym całego Dragon Ball Z, a później sprzedałem ją za 7 stów. Uszyłem też sobie skórzane buty, z czego jednego za małego. No i uszyłem sobie spodnie, długie z zielonego lnu. Najlepsze na świecie, na lato do śmigania po miasteczku studenckim.
I tak się złożyło, że zostawiłem je kiedyś niechcący na chacie u kumpla. Takiego dobrego, z którym wcześniej mieszkałem i wiedział o moim podejściu do tych spodni. To, że wiedział nie zmienia jednak faktu, że nim gardził i delikatnie mówiąc nie uważał moich spodni za najlepszy ciuch. Więc nałożył je na miotłę, umył nimi podłogę, wyrzucił i wysłał mi zdjęcia.
Wkurwiłem się. I to strasznie, także jeżeli to czytasz to wiedz, że nigdy nie zapomnę. W ogóle z tym znajomym to jest ciekawa relacja.
Określiłbym naszą relację jako dobrzy znajomi, mimo że w sumie to zawsze opierała się na dogryzaniu sobie. Że wszystko jest spoko, oprócz tego, że nie możemy liczyć na swoją pomoc, albo jest okazja żeby sobie sprawić nawzajem jakąś niedogodność, to korzystamy. Oczywiście w jakiejś podbramkowej sytuacji mógłby na mnie liczyć, a ja w ostateczności też mógłbym spróbować mu zaufać, jednak jakieś drobiazgi, żeby się zirytować jak najbardziej.

Liczi jest chyba lokalnym owocem, bo dostałem od Pana, który miał całą taczkę. Wiem, że mam brud za paznokciem, też mnie to obrzydza.
No i jako dobry znajomy chciałbym przywieźć coś z podróży dla moich znajomych. Nie mogę jednak temu koledze przywieźć nic fajnego, bo odpuściłbym naszą grę. Nie chcę mu również wysłać pocztówki, bo musiałbym za to zapłacić (ten kolega ze swoich wakacji przywoził jako pamiątki ulotki reklamowe z hoteli i puste butelki po alkoholu, który wypił), więc postanowiłem połączyć te dwa pomysły i przekażę mu kartkę jak się spotkamy. I to taką brzydką, którą dostałem za darmo. Seba, prezent dla Ciebie będzie wyjątkowy, jak zawsze. Choć nie, na wesele się złamałem i przyniosłem normalny prezent. Do teraz nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem.
W ogóle kupowanie pamiątek dla ludzi. Masakra. Jak pierwszy raz z Budapesztu jechałem do Polski to o przywiezienie butelki wina poprosiło mnie 14 osób. To bym musiał tylko te butelki spakować i jeszcze uważać, żeby się nie potłukły. No i muszę znaleźć jakiś kompromis pomiędzy byciem dobrym znajomym, a ograniczeniem ilości i wagi rzeczy. Zrobiłem więc wstępną listę osób, którym chce coś przywieźć z podziałem na kategorie:
–osoby, którym muszę przywieźć, bo muszę,
–osoby, którym muszę przywieźć, bo chcę,
–osoby, którym powinienem przywieźć,
–osoby, którym fajnie byłoby coś przywieźć,
–osoby, dla których może znajdę coś fajnego,
–Seba.
Dwie pierwsze kategorię są oddzielone, bo w przypadku jednej z nich, w ostateczności istnieje opcja nie przywiezienia niczego specjalnego. Oczywiście w przypadku tych co muszę, bo jak muszę, bo chcę, to muszę. Łącznie na liście jest ponad 60 osób, za każdym razem trzeba będzie się targować ze sprzedawcą, jak wyczują że chcesz coś kupić, to zachowują się jak szakale nad padliną. Jedyne rzeczy, jakie na razie kupiłem do dla siebie koszulka z dragon balla, hipisowskie spodnie i dla mamy ceramiczny magnes na lodówkę z Nikaragui, który się rozbił po podróży plecaka na dachu autobusu.
Jak to zrobić?
Jak żyć?
Ale przynajmniej mam zajebiste spodnie.
Jak zostałem Januszem podróży.
Zawsze mnie bawiły rozróżnienia pomiędzy podróżnikiem, a turystą. Bo wiecie, niby robią to samo, tylko turysta chujowo. Bo turysta to tylko otrze się o nowe miejsce, nie zwiedzi jego zaułków, kanałów, spelun i to prawie tak, jakby tam nie był nigdy. A przecież jeśli ktoś chce spędzić dwa tygodnie w ośrodku w Ciechocinku niczym się nie przejmując, to co to za problem? No i co to za problem, gdy ktoś postanowi spędzić tak dwa tygodnie na drugim końcu świata? No właśnie nic.
Oczywiście pod warunkiem, że jest to świadoma decyzja i nie wynika z tego, że ktoś nie mógłby wyjechać w mniej zaplanowaną, albo bardziej szaloną podróż. Bo zupełnie czym innym jest wybierać jedyną opcję za strachu, który nie jest zbytnio uzasadniony. W każdym razie tak musi być, żeby nie wyszło, że dwa ostatnie akapity napisałem jako usprawiedliwienie dla swojego lenistwa.
Po przyjeździe do Panachajel miałem zostać tu tylko jedną noc i zaraz jechać dalej. Jednak zaspałem, zawsze mam problem ze wstawaniem rano i nawet się nie zdziwiłem specjalnie, więc odstawiłem na kolejny dzień. W końcu postanowiłem zostać kilka dni i ciągle myślałem o tym gdzie i jak muszę wyjechać.
A przecież wcale nie musi tak być, mogę zostać dłużej i się niczym nie przejmować. Zrobię sobie wakacje i odpocznę, w końcu podróżuję parę miesięcy, a w dodatku nauczyłem się hiszpańskiego. W dalszym ciągu jest to dla mnie dziwne i nie czuję się do końca pewny, bo jestem nieprzyzwyczajony. Zresztą wyobraź sobie, że pytasz znajomego co tam u niego nowego słychać w przeciągu tych kilku miesięcy od których nie rozmawialiśmy. A w sumie nic specjalnego, nauczyłem się nowego języka. Mózg rozjebany.
Robię więc sobie wolne. Tzn dobiega końca, bo jak miałem wolne to niewiele mnie spotykało, toteż miałem niewiele do pisania. Także przez ostatnie dni sporo rozmawiałem ze znajomymi, wstawałem późno, napisałem zaległe maile, siedziałem nad brzegiem jeziora, gapiłem się na wodę, poszedłem w melo z francuzami, którzy nie umieli po angielsku, ale za to śmigali po hiszpańsku, nagrałem filmik, zjadłem kilka paczek ciastek, do których dodają tazo z postaciami z Dragon Ball, czytałem sobie, słuchałem muzyki (Sprawdziłem nowy album Gospela i kawałek ludzie są dziwny mnie zniszczył), próbowałem medytować, nakurwiałem pompki i oglądnąłem też dwa sezony Futuramy i jeden Wilfreda po hiszpańsku, także część czasu wykorzystałem produktywnie.
I staram się mieć wyjebane.
Zresztą o tym, jak i dlaczego warto mieć wyjebane napisałem cały tekst na blogu, a tezę wziąłem sobie tak do serca że pisałem to kilka dni. Choć tutaj wam się przyznam, że jest sytuacja w której to, że mam na nią wyjebane działa na moją niekorzyść. Bo podczas pobytu tutaj planowałem zakupić kilka pamiątek.
Pisałem już, że jestem rozdarty pomiędzy chęcią bycia dobrym znajomym, który przywiezie coś z podróży, a koniecznością zakupu pamiątek, o których nie mam najlepszego zdania. Ciężko mi je nawet sprecyzować, bo od kiedy skończyłem gimnazjum to uważałem, że nieużyteczne pamiątki to są po to, aby dzieci na koloniach miały co przywieźć dla rodziców. Bo niby po co komu jest drewniany domek-płaskorzeźba z zakopanego, konstrukcja z muszli, jakich nigdy się nie znajdzie nad naszym morzem, czy jakiś inny przejaw lokalnej sztuki.
Poszedłem więc pooglądać co też mają do zaoferowania, no i właśnie już tu jest problem. Chciałem pooglądać, a za każdym razem sklepikarz czy straganiarz wchodzi w dyskusję. I to taką maszynową, zawsze zaczynają od que buscas amigo, a potem leci lista tego co mają i ile kosztuje, w zależności na ile wycenią ciebie. Ja lubię się przyglądać przez dłuższy czas, bo to nie są proste decyzje, a oni mnie peszą. No i jak tak się przyglądam, to w większości przypadków proponują narkotyki spod lady. Jakbym miał opisać narkoturystykę w Ameryce Środkowej, to wystarczyłoby do tego jedno zdanie — jeżeli się boisz, że będziesz mieć problem z kupieniem narkotyków, prawdopodobnie będziesz mieć problem z ich niekupieniem.
No ale łażę po tych stoiskach. Przeglądam małe obrazki, drewniane figurki, ręcznie robioną biżuterię i mam wrażenie, że już gdzieś to widziałem. Ciągle mam wrażenie, że zaraz znajdę smoka wawelskiego. Albo pluszowego karpia. Albo przynajmniej obrazek z papieżem. I mimo że można zobaczyć jak ci ludzie produkują pamiątki, to wydaje mi się, że te wszystkie produkty pochodzą z jednej ogromnej fabryki, gdzie w równych odstępach czasu wychodzą spod maszyny partie produktów z nadrukowanymi nazwami kolejnego miejsca i ruszają w świat. Nie ma wielkiej różnicy pomiędzy stoiskami odległymi o 5 metrów i pomiędzy tymi odległymi o 15000 km. Ten sam festiwal przaśności, galeria kiczu, wystawa pogardy dla gustu i smaku.
Naprawdę trudno jest znaleźć coś fajnego, a przecież nie mógłbym przywieźć gówna dla znajomych. Przecież ktoś mógłby mi się odpłacić tym samym i również przywieźć mi smutny symbol upadku cywilizacji w zamian za pieniądze turystów. Na szczęście mam jeszcze parę miesięcy, żeby znaleźć coś przyzwoitego.
I możecie sobie pomyśleć co za burak. Gość na drugim końcu siedzi i sprawa kupienia pamiątek jest dla niego największą traumą. No możecie, ale mam na to wyjebane. Mam o tym cały tekst na blogu.
A te ulice są dla mnie za ciasne, codziennie to samo na śniadanie, twarze te same (właściciel hostelu ma straszne zęby, najgorzej jak muszę z nim rozmawiać), koc zbyt szorstki, a i kontakt z pająkiem z łazience jakoś ostatnimi czasy się ochłodził. Ciągnie mnie, żeby stąd wyruszyć, a i 90 dni wbite w paszport dobiega końca. No i mam plan, za dwa miesiące muszę być w Peru.
Najwyższy czas zrzucić wąs i jechać. A zdjęcie to jest typowe Gwatemalskie śniadanie. Zdjęcie jedzenia na internecie dobrze żrą, a i to się dobrze żarło.
Chichicastenango, Gwatemala
Ostatni dzień postanowiłem spędzić aktywnie i pojechać na największe targowisko w Ameryce Środkowej. Nie było jakoś specjalnie większe od tego w miejscowości Antigua, ale za to profil był zupełnie inny. Jak tam sprzedawali praktycznie wszystko, od sprzętu AGD, przez zwierzęta, proszki do prania, warzywa, po buty i ciuchy z drugiej ręki, tak tutaj postawili na specjalizację. To jest największy market z pamiątkami. Czyli w skrócie pojechałem do piekła.
Najpierw jak tam dojechać. Bo to aż 30 km dalej i nie ma nic bezpośredniego. Prócz prywatnego busa, który kosztuje jakieś astronomiczne kwoty. No, ale język znam i wszystko się mogę dowiedzieć. Teoretycznie. Zajechałem więc za 3 quetzale do Solony, potem za 2,5 GTQ do Encuentras, a następnie za 5 GTQ do w sumie nie wiem gdzie. Na pewno nie tam gdzie chciałem i teraz nie wiem czy po prostu gość mnie źle zrozumiał, czy miałem wysiąść po drodze. Jeśli ta druga opcja to liczyłem, że ten pachoł co zbierał za bilety o tym wspomni, albo da mi jakoś znać. Zajechałem więc gdzieś tam i musiałem zapłacić kolejne 5 GTQ za bilet do suveniro-landu, gdzie zajechałem już bez dalszych przeszkód.
Chyba, że ktoś by policzył ponad 3 godziny podróży jako przeszkodę. W ogóle podczas całej podróży przeczytałem sobie raz jeszcze rok 1984. W dalszym ciągu jest bardzo dobry. Za pierwszym razem ta książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie i zawsze jak ktoś mnie prosi o polecenie czegoś, zaczynam od Orwella. Takie Black Mirrors poprzedniego stulecia, niszczy wiarę w ludzi. Zresztą napiszę jeszcze o tej książce i na blogu też kiedyś o tym było.
W każdym razie jestem. Idę. Na początku nie zatrzymuję nigdzie wzroku, delikatnie trzeba zorientować się w przestrzeni i terenie, obejść wstępnie naokoło. Teraz powinienem opisać jak to mniej więcej wyglądało, no jak targowisko. Chujowo. Składane metalowe lady, obciągnięte folią do malowania, czy plandeką, odpadki organiczne spływające przy krawężnikach, zaimprowizowane grille i paleniska, bezpańskie zwierzęta wyjadające resztki, tylko że towary trochę bardziej kolorowe no i kobiety noszące przedmioty na głowach. Zresztą wydaje mi się, że to jest całkiem mądry pomysł. Goście też noszą na głowie, tzn na plecach, ale specjalny pas opierają na czole i idą nachyleni do przodu.

Czaszki są tutaj jakimś ważnym symbolem, bo często próbują je sprzedać. W ogóle to moja jedna znajoma miała w domu czaszkę Niemca, co go jej dziadek zabił podczas wojny i zrobiła z niej popielniczkę.
Przechadzam się wśród uliczek i zaglądam w bramy. W bramach też mogą być różne interesujące rzeczy, więc warto patrzeć. I w jednej z nich istotnie jest, leci mecz. Polska gra z Portugalią, już w doliczonym czasie. Jak mogłem nie zostać żeby popatrzeć? Choć nie jestem kibicem, raz tylko poszedłem ze znajomymi na mecz głównie po to, żeby poderwać jedną niewiastę, ale nie bardzo mi to wyszło. Oglądanie sportu też mnie nie kręci, ale skoro została końcówka i tyle memów o Pazdanie i Dudku zalało internet, no to zostałem.
Na początku myślałem, że wszedłem do kogoś do domu, bo tu się zostawia otwarte drzwi i można zrobić przegląd, co ludzie mają w dużych pokojach. Najczęściej motor, matkę boską i telewizor. No, ale bycie Polakiem niejako dawało mi przyzwolenie do wpierdolenia się komuś na kwadrat, więc zapoznałem się i oglądamy. Po chwili się okazuje, że wszedłem do fryzjera i ktoś przyszedł się obciąć. Gość się pyta, czy nie oglądnie z nami końcówki i czy może go obciąć po meczu. Spoko wodza.
A komu kibicujesz, dopytują się fryzjerzy. Polsce, tu to ja się też zdziwiłem trochę, bo wyglądał dość egzotycznie, ale oni go naiwni pytają, czy jest polakiem. Nie, jestem z Hiszpanii. Także z całej gry tak chwalonej na świecie reprezentacji miałem okazje zobaczyć jedynie karne jak przegrali z Portugalczykami. I czuje się źle, że przyniosłem pecha.
No, ale trudno, trzeba lecieć i jest robota do zrobienia. Bo tak narzekałem i narzekałem o tych pamiątkach i postanowiłem kupić w końcu parę rzeczy. No i co mogę napisać? Kupiłem kilkanaście niewielkich i lekkich przedmiotów, ale przecież nie co to jest, ani ile kosztowało, bo być może przeczytają to osoby, które chce obdarować?
Ale mogę jeszcze wspomnieć o targowaniu. Najgorsza z rzeczy, bo u nas to znasz ceny o razu, wiesz na ile Cię dymają i wiesz, że wszystkich dymają mniej więcej po równo. A tutaj to cholera wie. Ostatnio kupowałem sobie spodnie to myślałem, że Jezuska i wszystkich świętych chwyciłem na stopy, jak w dość konkretnie były rozprute na szwie. Naprawić to nie jest problem, zresztą już to zrobiłem, ale jak dobrze się targowało. Z jakiś 75 złotych zeszło do 30, także oh i ah. A w Chichicastenango z ulicy wołali, że mają po 2 dyszki –____–
Jutro chcę przejechać kilkaset km, jak pomyślę o tym o której wstanę i ile godzin spędzę telepiąc się w autobusie, to już mi jest niedobrze. A jak zwykle złożenie wszystkiego do wpisu zajmuje mi więcej czasu niż założyłem i jest prawie środek nocy, a pobudka o 6. I tym razem właściciel mnie przyjdzie rano sprawdzić, czy wstałem, więc nie ma wybacz.
No i zaczyna się lipiec. Czas na nutę, którą zawsze intensywnie słucham w lipcu.