No i kolejny miesiąc za mną. Siedząc w domu trudno mi było sobie wyobrazić dwa miesiące codziennych znojów w poszukiwaniu miejsc noclegowych, atrakcji turystycznych, użerania się z nieuczciwymi ludźmi i noszenia kilkunastu kilogramów na plecach. Na szczęście te sytuacje mają miejsce niezbyt często, aczkolwiek dwa miesiące, to dwa miesiące i spędzenie takiego czasu podczas wyprawy to spore wyzwanie.
A przynajmniej dla ludzi, którzy nie podróżowali. Bo ja sobie obieram kolejne miejsca które chce zobaczyć, a czas sobie płynie. I tak nagle spóźniony kilka dni orientuję się, że już drugi miesiąc wybił. Może to kwestia lenistwa, bo w tym drugim miesiącu zobaczyłem niewiele miejsc, choć czas spędzałem intensywnie. No ale wszystko po kolei. Zacznijmy od tego, że wyjechałem Z Nikaragui wprost w obrzydliwe i śmierdzące łapska Hondurasu.
Najpierw jednak musiałem przekroczyć granicę. Generalnie bardzo nie lubię przekraczać granic, podobnie jak przedzierać się przez lotniska. To jest bardzo podobne, dużo ludzi z bronią czekających na Twój błąd, do tego mnóstwo biurokracji i papierów, które trzeba tu zanieść, tam pokazać, tu wymienić, a jeszcze gdzie indziej zapłacić. No i jeszcze dokładnie Cię obejrzą, ochroniarz Cię obmaca, jak na bramce zapiszczą ci kolczyki, a plecak przepuszczą przez rentgen.
Wbijam więc na granicę w miejscowości Las Manos, kolejka, mnóstwo ludzi, samochodów. Gadam z jakimiś Niemcami, co jadą kamperem. Pokazują mi swoją wizytówkę, że samochód sprowadzili kontenerowcem i mają roczną wycieczkę po obu amerykach. Mimo, że są ekipą kilku samochodów (kilkunastu ludzi) i muszą poczekać aż grupa się uformuje, to mnie nie puszczą. Jestem sam i pieszo, ale mam poczekać. No trudno. Po chwili jednak ich kierownik wycieczki reflektuje się i daje mi przejść. Super.
Wbijam do imigracyjnego a tam pełna kontrola. Zdejmują mi odciski wszystkich palców, robią zdjęcie, każą podpisać. Już myślałem, że mi też siatkówkę zeskanują, ale nie. Do tego nawet nie zaglądnęli do moich rzeczy. Po co więc te wszystkie inne procedury? Do Tegucigalpy dojechałem bez problemu transportem miejskim, bo Niemcy, którzy zdążyli przed jego odjazdem przebyć bramkę nie zatrzymali się, żeby mnie zabrać. A podczas rozmowy wyszło, że jedziemy do tego samego miejsca.
Tegucigalpa, Honduras
Co jest to nie wierzę.
Honduras od samego początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Stolica o niezapamiętywalnej nazwie Teguscgalpa jest najbrzydszym i najmniej sympatycznym miastem jakie w życiu widziałem, a trochę już podróżowałem i wychowałem się w Bytomiu. Podobno jest tutaj największy odsetek zabójstw i wcale się temu nie dziwię. Smród, brud, kiła i mogiła. Na każdym samochodzie naklejki „jesus mi amigo”, „jesuchristo rey de los reyes”, krzyż na każdej klacie, a cokolwiek kupujesz to bez mrugnięcia okiem chcą Cię oszukać. A jak im mówię, że oszukują mnie i Jezus patrzy, to się strasznie oburzają. Dlatego też postanowiłem wyjechać stamtąd jak najszybciej. Pokusiłem się nawet na takie burżujstwo jak taksówka i nie zgadniecie co, zostałem oszukany. Kierowca objechał pół miasta, zanim zajechał do miejsca oddalonego o kilometr od hostelu (sprawdzałem na GPSie), skąd odchodzą autobusy i każe mi płacić prawie 10$. Zatrzymał się na środku skrzyżowania i nie bardzo miałem możliwość się targować, szczególnie z moim hiszpańskim. U nich to pewnie dobra dniówka jest. Wcześniej bym tam był jakbym poszedł pieszo, ale bałem się przechodzić przez te slumsy.

W Tegucigalpie zatrzymałem się w hostelu, który był jednocześnie barem, a do tego nie miał żadnej tabliczki informującej co tu się znajduje. Tripadvisor zaprowadził mnie pod metalowe drzwi, które wyglądały bardziej jak wejście do kryjówki Johna Connora, a nie hostelu. Dodzwonić się też nie dało, ale na szczęście dość szybko inni goście wracali, więc mnie wpuścili. A na właściciela czekałem jeszcze jakieś półtorej godziny. Wieczorem zeszli się tam ludzie. Był grill, był alkohol, wokół był drut kolczasty pod napięciem. Wspaniałe połączenie, jeszcze jakby dodać do tego drabinę na dach, gdzie każdy mógł sobie wejść. Nie przejmowali się tam za bardzo BHP.
W każdym razie wsiadam do środka i nie zgadniecie co. Oszukali mnie na hajs. Po pierwsze chciałem wysiąść w połowie trasy, ale i tak muszę zapłacić pełną cenę, bo tak. Po drugie nie miałem lokalnych pieniędzy wystarczająco, bo musiałem oddać taksiarzowi, więc tutaj mógł mnie oszukać na przeliczniku z dolarów. No, ale trudno, najważniejsze że uciekam z tego zbiorowiska nędzy i smrodu. Droga za miasto to nie była droga. To było klepisko pełne bezdomnych psów, dziur w których mogły się schować dzieci i śmieci rozrzuconych wzdłuż drogi. Zresztą kierowca po wypiciu coli wyrzucił puszkę przez okno, także nie bardzo się przejmują takimi pierdołami jak porządek. Wyjeżdżamy z miasta, nareszcie na asfaltową drogę i kontrola policyjna. Policja liczy pasażerów, sprawdza papiery, coś krzyczą i kierowca każe wysiadać. Oddaje pieniądze za bilet (przy czym wyjątkowo mnie nie oszukano i oddał mi dokładnie tyle ile wcześniej wziął) i mówi nara.
Ale za to z jakiego powodu! Zawsze narzekam na rozmach religijnego fundamentalizmy w Polsce (ostatnio wycofali tabletki dzień po i teraz będą tylko na receptę, bo biskupi alarmowali że są nadużywane), a tutaj jest jeszcze gorzej. Prócz tych Jezusów wszędzie na pokaz, mają też prawo zabraniające prowadzenia transportu w święta. A dziś przecież Wielki Czwartek. Także (różańcowa) policja złapała autobus próbujący nielegalnie przewieźć pasażerów w zabroniony dzień i nakazała im zawracać do kościoła.

W miarę ładny widok Tegucigalpy. Bo miasto było naprawdę obrzydliwe, pełne brudu, syfu, bezpańskich zwierząt, organicznych szczątków rozkładających się na poboczach ulic. Polecam omijać wielkim łukiem.
Tzn. tak mi przetłumaczył jeden gość, który dosiadł się do mnie w autobusie. Jest on włoskim żołnierzem wracającym z dwuletniej misji, a jego angielski był na poziomie mojego hiszpańskiego, także nasza rozmowa była niezbyt ambitna, ale za to długa i wyczerpująca. A przynajmniej wyczerpująca mnie. Całe szczęście, że go spotkałem, bo inaczej to nie wiem sam jakbym się zachował. Gość mówi, Everything OK my friend, its an adventure i koślawo tłumaczy, że trzeba łapać stopa. Ale tylko samochody typu pick-up, bo tutaj jest niebezpiecznie i nikt nie wpuści obcych do kabiny.
Jezioro Yojoa, Honduras
Jednak dość szybko ktoś się zatrzymał, a później na kolejny samochód też czekaliśmy tylko chwilkę. Także zaoszczędziłem prawie 10 dolarów, które początkowo zapłaciłem za przejazd busem w zamian za spędzenie 3 godzin na pace samochodu. Wywiało mi strasznie banię, dlatego się owinąłem arafatką, ale zajechałem nad jezioro Yojoa dokładniej do miejsca zwanego B&B Brewery, gdzie lokalny kierowca moto taxi oszukał mnie. Choć wytargowałem się na to, że oszukał mnie o połowę mniej, więc paradoksalnie byłem nawet zadowolony. A co się okazało na miejscu? Nie ma wolnych miejsc, bo wielkanoc jest ważnym świętem i mnóstwo ludzi chce je spędzać w takich warunkach. Także transportować ludzi nie wolno, ale atrakcje lokalne działają na zwiększonych obrotach.
Na szczęście znalazła się tutaj jedna osoba mówiąca po angielsku i udało mi się dogadać, że będę spał w namiocie. Zdarzało się to już wcześniej i użyczyli mi swój namiot, mimo że tu jest zima i w taki mróz jak ledwie 20 stopni w nocy spać w namiocie to dla nich szaleństwo. Także jestem teraz w słynnej na cały kraj warzelni piwa, popijając miejscowy specjał, mimo że za piwem nie przepadam, wokół mnie praktycznie nietknięty ludzką ręką las, w którym żyją m.in. gekony, kolibry i miliardy komarów, a ja siedzę w namiocie czytając „Zamek” Kafki. Życie pisze najciekawsze scenariusze i nie wiem jak ktoś mógłby sobie wymyślić większą hipsteriadę od tego, czym zaskoczyło mnie życie.

Pogrzeby całodobowo. To nie pierwszy przybytek z całodobowym świadczeniem ostatniej posługi, jednak pierwszy przed którym faktycznie leżał trup.
W niedzielę muszę być w miejscowości Utila, jakieś 400 km stąd, ale wyruszę już w sobotę. Po pierwsze dlatego, żeby mieć dwie noce na odpoczynek od tej szalonej przygody. A po drugie dlatego, że do niedzieli nie ma z powodu Wielkanocy transportu i będę musiał jechać stopem. Także wolę sobie dać dzień zapasu.
Co do samego jeziora, to jest to bardzo ładne miejsce, mamy możliwość wzięcia udziału w 10 różnych wycieczkach krajoznawczych, od porannego obserwowania ptaków, poprzez dwudniowe wspinanie się na wulkan, wodospady, aż do łażenia po grotach. Niestety podczas Wielkanocy te atrakcje nie były czynne, więc mogłem co najwyżej przejść się wokół jeziora i wykąpać się w nim. Co też było bardzo miłym doświadczeniem. Szczególnie, że przyszło mi wracać łódką.

Nie mam dobrego zdjęcia siebie na łódce. A skąd się tam wziąłem? Otóż dwie panie, które przyjechały z dziećmi wypożyczyły sobie łódkę, żeby powiosłować po jeziorku. Ten wysiłek tak je zmęczył, że przybiły do brzegu koło mnie i spytały czy nie chce powiosłować. Zgodziłem się, a potem całą drogę kląłem na siebie. Bo w takiej łódce wiosłujesz siedząc tyłem, inaczej niż w kajaku. Do tego wiosła były niesymetryczne, niewyważone i przesuwały się w tych widełkach, co to je miały trzymać. Do tego doszedł prąd wody (bo trzeba płynąć pod prąd rzeki) i bezwładność obiektów poruszających się na wodzie. Jeszcze dobrze nie zagoiłem odcisków na dłoniach po raftingu, a tu nabawiłem się nowych, o wiele gorszych. A cała reszta osób w łódce podłapała sporo polskich przekleństw.

To jest śniadanie oznaczone w menu jako „Wielka porcja śniadaniowa, tylko dla prawdziwych mężczyzn >180 cm, super mega giga góra jedzenia, nie do przetrawienia w jeden dzień przez człowieka”. Nie jestem specjalistą od pożerania ogromnych ilości, ale oni tutaj w ogóle nie umieją jeść. Zawsze zamawiam największe danie jakie jest w menu i tylko raz miałem mały problem żeby wszystko zjeść. No, ale przynajmniej było dobre.
Utila, Honduras
Udało mi się dojechać na Utilę. Autostopem wyskoczyłem na główną drogę, zacząłem łapać coś w stronę wybrzeża i zatrzymał się bus. Tyle z przygód, zapłaciłem 10 lempir (utargowałem z 15) i wygodnie się rozsiadłem. Dojechałem do San Pedro Sula, gdzie widziałem tylko dworzec i stamtąd busem do miejscowości La Ceiba. Nie będę dużo o niej pisał, nawet nagłówka nie zrobię, bo to takie brzydkie połączenie Ustki i Ciechocinka, gdzie spędziłem tylko jedną noc w hostelu w trakcie remontu wśród świeżo wylanej podłogi i łazience bez płytek (i wody pod prysznicem).
Następnego dnia z samego rana poszedłem na prom. Był puściutki i nawet nie widziałem, żeby ktokolwiek wymiotował (załoga na początku rozdała wszystkim woreczki), ale sytuacja zupełnie się zmieniła w chwili dotarcia do portu. Wszyscy ludzie, którzy spędzali Wielkanoc, musieli wracać do domów. Znów poczułem się jak w gimnazjum, gdy trzeba było odebrać kurtkę z szatni.
O samej wyspie i nurkowaniu nie będę tutaj pisał, bo robiłem na ten temat inne wpisy — Życie na wyspie, Jak zostałem nurkiem, Advance open water diver.

Utila jest naprawdę pięknym miejscem, gdyby nie ona, to odjechałbym z kiepskim zdaniem o całym kraju.
Widziałem skorpiona. Takiego jak na filmach, niewielki, szary z podniesionym żądłem i kilkoma parami odnóży. Taki prawie jak pająk, tylko jeszcze gorszy. Choć ostatnio widziałem tarantulę (już z nie takiego bliska) i sam nie wiem. Wracając do skorpiona. Widziałem go z bardzo blisko, lecz to nie był największy problem tego spotkania. Gorsze było to, że on widział mnie pierwszy. I mnie upierdolił na dzień dobry. A wszystko dlatego, że go nie zauważyłem w plecaku.
I tak sobie myślę, że mogłaby to być nawet pozytywna przygoda. Gdybym tylko został scorpion-manem. Albo chociaż gdybym zdołał zrobić mu zdjęcie. Jakoś na początku bardziej przejąłem się czy trzeba będzie amputować rękę, czy szybko pisać testament. Kiedy już trochę doszedłem do siebie, jego postać była rozsmarowana po podłodze i wyglądała dość niefotogenicznie. Dlatego wrzucam zdjęcie szpitala na miejscu, bo byłem i w szpitalu.
I to wcale nie w sprawie skorpiona, lecz też chodziło o ugryzienia owadów.
Komarów.

To nie jest ten skorpion, ani w ogóle skorpion. To jest domowa jaszczurka, bo ktoś ją sobie trzymał w ogrodzie przed domem.
Matkobosko ile tu tego dziadostwa lata. Śmierć każdego kolejnego sprowadza na ciebie ilość żałobników zgodnie z regułą Fibonacciego, a obleśnym, tłustym w konsystencji repelentem zdawają się zajadać. Do tego miały kilka dnia aby nade mną pracować, podczas gdy w wolnym czasie obcierałem stopy gumowymi płetwami trzymając je w wodzie z solą. Po tym czasie skóra nóg bardziej przypominała powierzchnię księżyca, one same były spuchnięte, a ja dostałem gorączki i wysypki. Tego już za wiele, trzeba było się wybrać do lekarza. Lekarza w Hondurasie, w miejscowości liczącej 4 tys. mieszkańców.
No to idę. Jest tutaj kilka ulic i wszyscy wszystko wiedzą. Wchodzę na recepcję, że chce zobaczyć lekarza, a kobitka na to, że 125 zł. Tzn 700 lempir, ale to jest mniej więcej tyle. Nooo, od razu się poczułem jak w Europie. Wchodzę już trochę pewniejszy, Pani zbiera moje podstawowe pomiary, każe mi sama wypełnić dane osobowe i do lekarza.
Wchodzę więc do gabinetu i wita mnie doktor Enrique. Albo jakiś inny taki, w każdym razie wyglądał jak z główny bohater harlequina, a ja poczułem się jak Izaura. Patrzy mi głęboko w oczy, a ja zaczynam zwierzenia. Że mnie pogryzło, że spuchły mi nogi, że wysypka, że źle mi. Enriquo podchodzi bliżej. Badawczo mi się przygląda i zaczyna powoli podnosić koszulę. Przykłada stetoskop, ogląda skórę.

Tutaj codziennie powstawało moje śniadanie. Te pierogi smażone na głębokim oleju z ryżem i kurczakiem to Empanady, a tortillki po uzupełnieniu pastą z fasoli i piklowaną cebulą to Baleady.
Reakcja alergiczna od komarów, potwierdza się moje przypuszczenie. Szczególnie że i alergię miałem dziecięciem będąc i mój organizm dość kiepsko znosi ukąszenia owadów. No to pewnie da mi jakieś proszki, każe jeść wapno i to będzie tyle. A jak powie o antybiotykach, to zagadam czy to na pewno konieczne.
Dobrze, Panie Zicz, proponuję sterydy w zastrzyku, a do tego małą kroplówkę z solą fizjologiczną, witaminami i czymś tam jeszcze. Nie pierdolą się tutaj z leczeniem, myślę sobie, ciekawe czy to jest bezpieczne. Jednak po chwili pokazuje mi rachunek na kolejne 700 lempir, który mnie uspokaja.
Jadł Pan coś dzisiaj? Bo niektórzy pacjenci źle reagują po zastrzyku, nudności, wymioty, biegunki, osłabienie organizmu, nawet omdlenia. Jestem twardy, dawaj Pan te igły. No to dajesz do zabiegowego.
No to poszedłem do zabiegowego. Zrobiłem tam zdjęcie. Dr Enrique wtłoczył mi kilkadziesiąt mililitrów różnych substancji do krwi i trochę mniej w dupę. No bo ten, zastrzyki ze sterydami robi się w tyłek. Wszystko po to, aby mój organizm odpoczął od jadu owadów i mógł się wyleczyć. A paręnaście godzin później upierdolił mnie skorpion ;<
Z powodu stanu nóg musiałem przedłużyć sobie pobyt na wyspie o jakieś kilka dni. Chillowałem sobie, siedziałem w basenie, czytałem książki i spałem do późna. Jeszcze przed moim wyjazdem udało mi się załapać na wycieczkę do Cayos Cochinos, maleńkich wysypek gdzie są dobre miejsca do nurkowania. Nie było źle, ale nie było warto ponad stu dolarów, które za to zapłaciłem.

Łódki zawsze dobrze wyglądają na zdjęciu. Winietowanie także (zaciemnienie rogów zdjęcia), szczególnie jak na zdjęciu jest palec zasłaniający obiektyw.
Copan, Honduras
Najpierw musiałem się tam jednak dostać. Przemieszczanie się w Ameryce Środkowej nie przestaje mnie zadziwiać. Wczoraj ponad 12 godzin zajęło mi przebycie 250 km, a miałem tylko 2 przesiadki i nie przeprawiałem się przez granicę. Wydaje mi się, że kupienie jakiegoś osła i jazda wierzchem na nim mogłaby być szybsza i bardziej opłacalna. Do tego można by uniknąć wtedy stresu związanego z całkowitym nieoznakowaniem niczego i wolną amerykanką, jaka się tutaj dzieje.

Na koźle też by mogło być lepiej. Zdjęcie zrobiłem podczas tej pamiętnej podróży i smutno mi było, że te zwierzęta podróżują w takich złych warunkach i jeszcze bardziej smutno mi było, że to są warunki lepsze od tych, w których ja podróżuję.
Przejazd z Utili do Copan (jakieś 400 km) trwała ponad 13 godzin. Najpierw prom, który już w pełnym składzie zaprezentował mi utwór symfonicznej orkiestry rzygającej. Później na dworzec autobusowy i tylko półtorej godzinki czekania. Do tego wszystkiego telefon wypadł mi z kieszeni w taksówce z portu na dworzec autobusowy. Burżujstwo, taksówki, ale tam nie ma innej możliwości żeby się dostać do/z portu. Zanim się zorientowałem kierowca już odjechał.
Myślę sobie, to nie jest aż takie złe. Pieniądze i dokumenty mam, co prawda stracę numer bo mam na kartę od prawie 10 lat i nigdy nie rejestrowałem, ale trudno. Zdjęcia też zgrywam na bieżąca, wszystko zabezpieczyłem, bez kodu nie otworzysz. Aż nie mogłem w to uwierzyć, przecież nigdy nic nie zgubiłem. Dwa razy było blisko.
Raz wypadły mi klucze na szkolnym boisku, więc poprosiłem kolegów o pomoc i przeczesaliśmy całą murawę. Znalazły się.
Drugi raz zostawiłem kindle na ladzie, gdy kupowałem bilet autobusowy. Byłem obleczony bagażami i zorientowałem się zanim wsiadłem do autobusu. Wróciłem i na szczęście Pani mnie poznała.

W kwestii ozdabiania swoich busów panuje wolna amerykanka, jednak większość decyduje się na naklejki z Jezusem i felgi z kolcami.
Postanowiłem też spróbować coś zadziałać. Zagadałem do gościa, co nawoływał ludzi do autobusu, czy tamta taksówka już pojechała. Mówi że tak, ale chyba pamięta boczny numer. Pewnie się domyślił, że coś zostawiłem. Zaczyna mi tłumaczyć, że taksówki tutaj to samowolka, każdy kto ma swoje auto może wozić, nie ma centrali i w sumie to nie wie jak można się skontaktować z kierowcą, nawet znając jego numer boczny. Zwerbował kilka innych osób do pomocy.
I dodzwonili się do kierowcy. I kierowca okazał się uczciwy i znalazł mój telefon. I również mi go przywiózł. Radości nie było końca, rozmieniłem 10 dolarów na drobne i rozdałem wszystkim, których zaangażowano w moją akcję.
Zamiast powiedzieć mi, że przystanek autobusowy jest 500 m dalej i tam jest terminal, to sprzedali mi bilet tam gdzie się zapytałem o niego i kazali czekać. Półtorej godziny czekania, więc na przebycie tych 500 m trochę czasu. Autobus podjedzie tutaj, na pewno. 20 minut opóźnienia co do planu, to jeszcze nie jest opóźnienie.
No spoko, podjechał. Po dość naładowanej emocjami rozmowie z dystrybutorem i interwencji telefonicznej autobus po mnie zawrócił. Sprzedali mi bilet, ale nie bardzo są już miejsca, nawet ze stojącymi kiepsko. No nic, mam się jakoś wcisnąć i wytrzymać, po półtorej godziny ludzie zaczną wysiadać, to sobie usiądę. Półtorej godziny, stojąc w półrozkroku w busiku wysokim na jakieś półtorej metra, zawalonym ludźmi i towarami w towarzystwie dwóch niemowląt i temperatury ponad 30 stopni. Poczułem się prawie tak, jakbym znów jeździł do Krakowa pociągiem z Katowic.
Po tej przygodzie czekało mnie jeszcze 10 godzin jazdy o pustym żołądku i pełnym pęcherzu, ale zobaczyłem ruiny miasta starożytnych majów [zobacz fotorelację].
Guatemala, Gwatemala
Wczoraj przyjechałem do miejscowości Antigua, oczywiście nie obyło się bez przygód. Najpierw przejście przez granicę, znów pobrali moje odciski palców, zrobili zdjęcie i znów nie wykazali ani krztyny zainteresowania zawartością mojego plecaka. A następnie czas na autobusy. Najpierw do jakiegoś przygranicznego miasta, potem autobus do Gwatemali (stolica ma taką samą nazwę jak państwo), by następnie dostać się do miejscowości Antigua. Myślałem że to jest wręcz dzielnica stolicy, że szybciutko i łatwo znajdę jakiś transport, ale okazało się że nie. Bus miał przystanek na przedmieściach, a Antigua po drugiej stronie miasta, oddalona o 30 km.
I tutaj znów miałem trochę szczęścia. Poszedłem na przystanek autobusowy zapytać kierowcę jak tam dojechać. Z moim hiszpańskim to niewiele rozumiałem, ale udało mi się zablokować w drzwiach. Bo tam w autobusach są takie metalowe obrotowe bramki, trzeba przyłożyć kartę i wtedy one się mogą raz obkręcić, a ty wejdziesz. Tylko że ja miałem dwa plecami i wszedłem na stopień żeby pogadać z kierowcą. W końcu mówi mi, żebym został w autobusie i przykłada swoją kartę, żeby mnie przepuścić.

Widok ochroniarzy z bronią dużego kalibru, czy żołnierzy jest tutaj czymś normalnym. Na początku bardzo mnie niepokoiło, ale już się przyzwyczaiłem.
W autobusie człowiek koło mnie posiłkując się google translate stara się mi pomóc. Tak się z nim dogadałem, że nic nie wiedziałem co i jak, ale mówił, żebym jechał z nim. Po jakimś czasie każe mi zmieniać autobus i przy okazji płaci za mój bilet. W drugim autobusie dalej ze mną gada, dalej nic nie wiem, ale śledzę sygnał GPS na mapie i widząc że odległość się zmniejsza, jestem szczęśliwy. Po jakimś czasie mówi mi, że on już nie, ale znalazł innego gościa, który jedzie tam gdzie ja chcę. Także z tym innym gościem wychodzę z autobusu i idziemy na metro.
Po drodze mijamy mnóstwo budek z ulicznym żarciem, żołądek skręca mi z głodu, a ono tak pięknie pachnie, ale nie mogę się zatrzymać. Powoli robi się ciemno, w dodatku nie chcę wystawiać na próbę cierpliwości mojego przypadkowego przewodnika. W ogóle to ich metro to nie jest wcale metro. To jest po prostu szybki autobus, który ma oddzielne ulice. Jedyne podobieństwo z metrem, to system pobierania opłat, bo są specjalne przystanki z bramkami, gdzie trzeba zapłacić aby wejść. Oczywiście nie mam drobnych i trzeci raz inna osoba płaci za mój bilet. Jadę.
Antigua, Guatemala
Przejechałem całe miasto i udało mi się dotrzeć do przystanku autobusowego. Niedługo będę w miejscowości Antigua, a po co w ogóle tam jadę? Żeby zacząć naukę hiszpańskiego. 30 godzin tygodniowo sam na sam z nauczycielem, do tego zakwaterowanie i wyżywienie u miejscowej rodziny. Taki pakiecik można sobie wykupić za jedyne 200$ tygodniowo i mam zamiar kilka tygodni się uczyć, aż nie opanuję hablania na poziomie wysoce komunikatywnym. Przynajmniej mam nadzieję, że mi się to uda.
I właśnie w ramach tego wyżywienia dziewczyna, która również uczy się tutaj postanowiła coś ugotować. Wybór padł na placki ziemniaczane. I byłoby wszystko spoko, gdyby nie fakt, że niezbyt jej wyszły, więc musiałem ją zastąpić przy kuchence, jak i to że po 12 godzinach podróży w ciągu której pokonałem bagatela 250 km, miałem nadzieję zjeść coś, hmmmm, innego. No, ale dziś mielony był zacny.
I lekcje też mi się podobały. Kilka godzin prób porozumiewania się z nauczycielką za pomocą mojego łamanego hiszpańskiego minęły zadziwiająco szybko, więc żeby nie było mi smutno, dostałem tyle zadania domowego, że nie widziałem takiej ilości od gimnazjum. Okazało się, że moja nauka z książek i duolingo dała całkiem sporo, jednak powyżej pewnego poziomu bez nauczyciela nie przeskoczysz. A póki jestem tutaj, to mam zamiar jak najwięcej się uczyć i trenować, bo przecież po to się tu zatrzymałem.
Prawie skorzystałem z usług pucybuta.
Na zdjęciu macie człowieka, który sprzedaje fistaszki wożąc je w taczce, a obok niego siedzi pucybut. Ten z taką małą drewnianą skrzyneczką, która skrywa różne mazidła i szczotki, a na którą kładzie się stopę.
W Europie nigdy nie widziałem pucybuta. Niby istnieje mit o amerykańskim śnie od pucybuta do milionera, a także określenie żadna praca nie hańbi (ale każda męczy), a jednak pucybutów się nie widuje. Zawsze mi się wydawało, że jest to zawód uwłaczający człowiekowi i samemu nigdy nie chciałbym, aby ktoś czyścił moje buty. W Ameryce środkowej jednak sprawa wygląda inaczej i nie dość, że całkiem sporo osób jest ubrana elegancko (w ich przeświadczeniu zakładanie krótkich spodni świadczy o niedojrzałości i byciu niepoważnym, nawet przy 40 stopniach), to korzystanie z ich usług jest popularne.
Na początku to starałem się nie patrzeć na nich w ogóle, ale pojawiają się zbyt często, żeby można było wytrwać w tym postanowieniu, a już raz to zupełnie nie mogłem się powstrzymać. Pucybut urzędował na pasażu, znajdującym się jakieś pół metra nad chodnikiem, na którym stałem i miał klientkę. Generalnie kobiety też noszą eleganckie buty, ale akurat tamta kobieta miała na sobie skórzane baleriny. Nie mam nic przeciwko, ale nie spodziewałem się, więc przez chwilę bezmyślnie się wpatrywałem, aż zwróciłem na siebie uwagę owego pucybuta.
Najgorzej. Także poleruje szmatką te baleriny, uważając żeby nie posmarować jej stóp czarną pastą i zaczyna ze mną rozmowę. W sumie to nie była rozmowa, bo zauważył, że jestem zainteresowany i pyta się czy ja nie chciałbym, żeby wyczyścić mi butów. Hola amigo, tengo precio special para tu. Srutututu. Z moim podejściem, które opisałem wyżej powinien się speszyć, jednak wybuchnąłem śmiechem. Gość nie widział moich stóp, bo zasłaniał je murek, a ja oszczędzając obdarte stopy wyszedłem na miasto na bosaka. Zaraz sobie wyobraziłem, jak naciera mi stopy czarną pastą, a następnie pucuje tę szmatą między palcami. Pokazałem mu stopy i też się roześmiał, choć wymuszenie.
Nie dość, że chodzę w krótkich spodenkach, to jeszcze na bosaka. Naprawdę muszą mnie tutaj mieć za dzikusa.

Wizyta na targu tutaj jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Wszystko działa inaczej niż to, do czego byłem przyzwyczajony. I wcale nie działa źle.
Podoba mi się to, że w mieście jest tyle miejsc oferujących kurs hiszpańskiego. Dobrze wykorzystują potencjał swojego regionu, który jest dość tani i oferują tydzień zajęć, łącznie 30 godzin indywidualnych lekcji z nauczycielem, wraz z wyżywieniem i zakwaterowaniem u miejscowej rodziny za 200$. Jest to genialna sprawa, prawdopodobnie najlepsza moja decyzja podczas wyjazdu, ale na ten temat rozpiszę się kiedy indziej, bo na razie uczę się dopiero tydzień, a mam zamiar łącznie cztery, przy czym w połowie zmienię sobie miasto. W ramach tych opłat można również uczęszczać codziennie na zajęcia salsy.
Ostatnio do moich gospodarzy wprowadziła się kolejna dziewczyna, czwarta już osoba. Wszyscy razem jemy posiłki, odrabiamy zadania domowe i staramy się komunikować jedynie po hiszpańsku (japonka która tu mieszka nie zna angielskiego, więc prócz nagabywań rodziny mamy dodatkowy impuls ku temu). Po pierwszych dniu zajęć nowej współlokatorki wpadliśmy na siebie na mieście, szła akurat do kawiarni na jakieś ciacho i pyta się czy nie dołączę. Zgodziłem się i podczas pałaszowania kawałka czekolady z kawałkami czekolady oblanego czekoladą i posypanego wiórkami kokosowymi o wdzięcznej nazwie „la muerte por el chocolate” wyszedł temat lekcji salsy. Otóż owa niewiasta była nimi bardzo zainteresowana i zaproponowała, czy z nią nie pójdę.
Jeżeli miałbym wybierać, z czym mi się najmniej poszczęściło podczas loterii genetycznej byłoby to poczucie rytmu i wszystko co dotyczy tańczenia. Najmniej poszczęściło jest tutaj wielkim eufemizmem, gdyż jest z tym naprawdę bardzo kiepsko. Nie narzekam, bo ze wszystkich negatywnych cech, które mogłem dostać to nie jest wcale taka zła, można z nią żyć. Po prostu unikam tańczenia gdziekolwiek jestem. Być może spodobałem się owej niewieście, gdyż zaczęła mnie namawiać intensywniej. Poczułem, że muszę wystosować odpowiednie porównanie, aby jasno dać do zrozumienia że z mojego tańczenia nic nie będzie i rzuciłem:
„Jeśli by oceniać umiejętności taneczne w skali dobroci, od zera do Dalaj Lamy, to ja jestem Hitlerem”
I choćbym nie wiem jak się starał, nie jestem w stanie wymyślić bardziej niezręcznego sposobu przekonania się, że niewiasta która Cię podrywa jest Niemką.
Nie mam dziś żadnej historii, ale kupiłem sobie pamiątkę. Bardzo rzadko kupuję jakiekolwiek pamiątki, aby mieć dla siebie, bo uważam że przeżycia i zdjęcia są w pełni wystarczające.
No, ale kurwa. Zobaczyć koszulkę Goku i nie kupić, to by była przesada. Od samego początku wiedziałem że muszę ją mieć, jednak rozegrałem to strategicznie. Bo jeśli sprzedawca wie, że chcesz coś kupić to jesteś na przegranej pozycji. A jak myśli, że wciśnie ci coś, czego do końca nie chcesz, to wtedy potrafi sporo zejść z ceny.

Także najpierw przeglądnąłem pół sklepu zanim zwróciłem wzrok w jej stronę. Widziałem mnóstwo ciuchów z superbohaterami, a nawet bluzę z Jake’iem z pory na przygodę. Tylko, że to była bluza, a po drugie bardzo pośledniego materiału i dość droga. Także przeglądam, przeglądam, aż dochodzę do koszulek, łapię w rękę kilka, wraz z tą upatrzoną i pytam w jakiej są cenie.
Drugą rzeczą jaką robię po spytaniu się o cenę jest spojrzenie na sklepikarza z wyrazem politowania na twarzy, tak jakby patrzyło się na dziecko, które opowiada że było na księżycu. Trzeba w sobie wyrobić taki odruch, albo będziesz przepłacać za wszystko, ale przecież nie o to chodzi. Boję się, że po powrocie będę się targował w warzywniaku.
Jednak nawet nie ma co wracać do sklepikarza. Był tak zajęty oglądaniem meczu, że od razu przyjął cenę, którą zaproponowałem. Nie lubię tego, że tutaj prawie wszystkie ceny są niestałe i trzeba przy każdym zakupie poświęcać dodatkowy czas (im droższe zakupy, tym więcej czasu), a także ludzie często próbują zawyżyć cenę. Mimo, że w dalszym ciągu dla europejczyków, nawet tych wschodnich jest to dość tanio, to nie zmienia faktu że można taniej. Co jest tym ważniejsze, im dłużej zamierzamy podróżować.
Zresztą niezależnie od tego ile mi się uda wytargować, zawsze czuję się oszukany. Zresztą nie znam cen i są one w dziwnych proporcjach, np. ~100 g śmietany (kupuje się ją z wielkiego wiadra, na wagę) kosztuje więcej niż kilogram truskawek. Także skąd mogę wiedzieć, że pierwsza cena którą podał nie miała ogromnej przebitki, że nawet wytargowując połowę i tak przepłacam? A gdy gość przyjął moją cenę nawet nie odwracając głowy, to dopiero poczułem się przegrany i oszukany. I to mimo mojej zagrywki psychologicznej na początku. Ale co miałem zrobić, przecież nie mogłem tak zostawić tej koszulki.

Na koniec fotka żarcia. W niedzielę nie dostajemy wyżywienia u rodzin, bo to dzień odpoczynku, więc można się wybrać zjeść coś na mieście. Tortillka z bekonem i krewetkami w meksykańskiej knajpie brzmi i smakuje zajebiście. A co do lokalnego jedzenia, które miałem okazję spróbować w ramach wyżywienia, to będzie osobny wpis. Tylko trochę później, bo może jeszcze poznam jakieś nowe dania.
Minęły już prawie trzy tygodnie mojej nauki, jestem już w stanie bajerować dupeczki na tinderze po hiszpańsku, także plan minimum wykonany. Zostanę w tym miejscu jeszcze tydzień, bo rozwijam się, jest tu ładnie, miło, spokojnie, mam świetne nauczycielki i rodzina u której mieszkam też jest na wypasie. Zresztą o szkole, nauce hiszpańskiego i zakwaterowaniu u miejscowej rodziny będzie kolejny wpis.