Do końca podróży został miesiąc z hakiem, a do zrobienia bardzo dużo. W planach ponad półtora tysiąca kilometrów, niezliczone nocne busy, mnóstwo ogarnięcia i zwiedzania. I udało się, a to jest ostatni wpis z serii podsumowanie fotograficzne, bo mi się już podróż skończyła.
Trujillo, Peru
Wyjazd z hostelu, gdzie pracowaliśmy w ramach wolontariatu, wzbudził wielkie emocje. Nie tak bardzo silne jak wygrana Trumpa, ale na pewno głębsze. Zresztą pisałem w poprzednim podsumowaniu o tym, więc daruję sobie opis rzewnych pożegnań, wspólnych zdjęć i przeciągających się uścisków, których nigdy nie byłoby dość.
Zakupiliśmy w hostelu bilet na godzinę 21.30 za 50 soli (jakieś 60 zł). Jak to przystało na dobrze zorganizowanych ludzi wyszliśmy na ostatnią chwilę, mimo to i tak byliśmy o wiele za wcześnie. Gość w biurze wziął nasze bilety, powiedział żeby chwilę poczekać to nas zaprowadzi i zaczął je przepisywać.
To znaczy na początku myślałem, że on je wprowadza w system, albo do jakiejś dokumentacji przepisuje, ale on po prostu wypisał nam inne bilety. Na godzinę 21.45 za 40 soli. Co prawda zanim się z tym uporał zegar wskazywał kilka minut później, jednak to nie był wielki problem. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, a następnie kilkadziesiąt metrów wzdłuż niej, aby trafić na przystanek.
A raczej do biura kolejnej firmy przewozowej, tym razem takiej z przystankiem dla autobusów. A raczej miejscem przed rozlatującą się budą, gdzie autobus będzie w stanie zatrzymać się na kilka minut aby przyjąć bagaż i pasażerów. Zaprowadził nas do okienka, a następnie po raz kolejny przepisali tam nasz bilet. 22.15 i 35 soli.
Okazało się, że jeden gość z naszego hostelu również jedzie do Trujillo i również zakupił bilet u nas w hostelu. Godzina co prawda się zgadzała, ale za to zapłacił 10 soli więcej. Zajechaliśmy do Trujillo i on tam miał hostel obczajony. Nie dokładnie w Trujillo, tylko w pobliskim Huanchaco, które słynie z ruin Inków. To i tak była jedyna rzecz, jaką chcieliśmy tam zobaczyć, więc zebraliśmy się na busik i podjechaliśmy pod wspomniany hostel, całkiem blisko. Ledwie 1,2 km musieliśmy przejść z przystanku i ukazał nam się taki widok.
Mieli tam volkswagena T2, takiego w dobrym stanie. Zrobiłem sobie nawet w nim zdjęcie, a właściciel się trochę zaniepokoił, bo w środku były też kluczyki. Okazało się, że te ruiny są niedaleko, można je obskoczyć w jeden dzień i zebrać się zaraz w podróż. Dobra nasza, ten gość co z nami jechał zatrzymał się na noc, a nam pozwolili zostawić bagaży w przechowalni. Same ruiny bez rewelacji.

Większość zadaszona taką konstrukcją, aby wiatr i deszcz nie zmyły śladów poprzedniej cywilizacji.

Widok na tradycyjne łódki z Trujilo.

BTW taki standard obowiązywał tam w komunikacji miejskiej. Ten pręt to do zmiany biegów, a fotel to zespawana samoróbka oplatana kablami.
Po zwiedzaniu tego samego dnia zebraliśmy się na kolejny nocny autobus, drugi pod rząd. Tym razem zmieniliśmy wybrzeże na wysokie góry i nie zejdziemy stąd przez ponad miesiąc.
Huaraz, Peru
Odległość do Huaraz skonfrontowana z rozkładem autobusowym wykazała, że połączenie jest wyjątkowo niekorzystne. Na miejscu znalazłem się koło 3 rano, także do świtu jeszcze daleko, na dworze zimno, a przez to na dworcu też. Trzeba było mieć nadzieję, że nas jakiś hostel wpuści o tej godzinie. I okazało się, że tak.
W ogóle Huaraz jest obrzydliwym miastem. W Peru panuje tradycja niedokańczania budynków, bo wtedy się nie płaci podatku. Tylko od ukończonych budowli, więc niezrobione fasady, niedokończone piętra i sterczące we wszystkie strony pręty zbrojeniowe to normalka, a Huaraz było tego widoku wspaniałym przedstawicielem. Szukając hostelu było tak ciemno, że nie zwróciłem uwagi, a jak już się coś znalazło, to uderzyłem w kimono. Jeszcze te parę godzin poranka wykorzystać.
Hostel też nie był wcale najpiękniejszy, ale było schludnie, tanio i ciepła woda pod prysznicem. Na początku chciałem poświęcić jeden dzień na adaptacje z wysokością, ale jak okazało się jak tam jest paskudnie i że w pobliżu jest jeden szybki trek, to podjąłem męską decyzję — spróbujemy.
Okazało się, że faktycznie nie jest zbyt długa, za to dość stroma — tutaj jest trasa na endomondo. Na szczycie miało czekać jezioro, wspaniała laguna przedstawiona na kilku pięknych zdjęciach, jednak od dawna nie padało. Jeziorko wyschło do jakiejś 1/3 powierzchni, ale i tak udało się zrobić całkiem niezłe fotki.
Następnie jeden dzień na odpoczynek, a następnego dnia wycieczka na Lagunę 69, po której bezpośrednio idziemy na nocny bus. Jeszcze znaleźli się tam znajomi z Point Hostelu, więc poszliśmy sobie razem. To był najlepszy z treków na jakich byłem, pogoda rewelacyjna, przepiękna trasa, długa, ale bez wielu wspinaczek. Łącznie przeszliśmy ponad 25 km, ale w pięknej scenerii i doborowym towarzystwie.

Wejście do parku narodowego.

Te opuszczone kilkaset lat wcześniej budynki wcale nie stały nieeksploatowane. Okoliczne zwierzęta urządziły sobie w środku ubikację.

Jezioro zasilane wodą z lodowca. Zimne jak diabli.

Właśnie tam powstało zdjęcie, które ustanowiło rekord otrzymanych lajków w mojej internetowej karierze, aż 130.
Po powrocie z wycieczki czekał na nas nocny bus. Tak metaforycznie czekał, bo musieliśmy się wykąpać, zjeść coś, przygotować się i dotrzeć na dworzec. Po całym dniu chodzenia, trzeci nocny bus w tygodniu i znów z godzinami nie bardzo. Bo do Limy dojechaliśmy w okolicach 5 rano.
Lima, Peru
Stolica, do tego jeszcze duże miasto, to obrzydliwie, wiadomo. Zresztą sam dworzec na który zajechaliśmy wyglądał bardzo nieciekawie, do tego było jakoś 4 rano i zdecydowaliśmy się na taksówkę do dzielnicy Baranco. Tam udało się znaleźć hostel, który nas wpuścił i pozwolił przeczekać na dachu, gdzie był taras, do czasu aż inni ludzie się wymeldują i będzie miejsce, żeby nas wcisnąć.
W sumie Lima to duże miasto, więc jak najszybciej chciałem stamtąd uciec. Nawet nie bardzo mam jakieś zdjęcia.
Ica, Peru
Odległość pomiędzy Limą i Icą, to około 6 godzin. Najgorzej, zupełnie nieoptymalny czas podróży. W nocy się nie da, bo za mało czasu, a w dzień to zajmie praktycznie pół dnia. No i zajęło, szczególnie że bus miał trochę opóźnienia.
Zajechałem do tej miejscowości jak już się robiło ciemno, a samo miasto też okazało się dość spore. Jednak zupełnie nie w stylu wszystkiego co dotychczas widziałem, to było miasto pustynne. Czułem się jakby to był jakiś Damaszek, czy coś innego na bliskim wschodzie — piach wciska się wszystkimi otworami do budynków, ulice są pokryte żwirem, budynki z piaskowca, a zachodzące słońce ma wyjątkowo czerwoną barwę.
Samo miasto nie miało zbyt wiele do zaoferowania — standardowo odrapane budynki, wystające metalowe pręty, śmieci na ulicy i takie tam atrakcje. Jedyną rzeczą, była pobliska oaza. W sensie że woda na środku pustyni i wokół niej zbudowana wioska. I może faktycznie robiło by to spore wrażenie, tylko że miasto zaczynało się dosłownie za wydmą. Kilka kilometrów maksimum, za taksówkę nie zapłaciłem nawet 5 zł.
Z atrakcji można było popływać łódką na jeziorze (no proszę), albo jako pasażer pojeździć po wydmach na specjalnym pojeździe. A później jeszcze można było z wydm zjechać na desce. Też sobie odpuściłem, jeździłem już na desce z wulkanu i mi starczy. Poszedłem tylko wspiąć się na wydmę, aby zrobić jakieś ładne zdjęcie, ale nie udało mi się wejść zbyt wysoko. Piach był nagrzany do takiej temperatury, że stanie na nim to była tortura. Pełne buty pewnie by dały radę, ale miałem na sobie sandały i jak mi się wsypał do środka to biegałem jak kot, któremu założyć worki na łapy.
Z plusów to był tam bardzo fajny hostel. To jest dla mnie niesamowite, w najgorszych miejscowościach bardzo często zdarzają się naprawdę przyzwoite i ładne hostele.
Nazca, Peru
Nazca to miejscowość znajdująca się niedaleko od poprzedniej miejscowości. Sto kilkadziesiąt kilometrów ledwie i to do tego po płaskim, więc w trzy godziny jazdy można się wyrobić. A samo miasteczko o wiele ładniejsze, nareszcie jakieś przyzwoite miejsce do pooglądania.
Tylko że też bardzo turystyczne, niestety. Przygotowany pod białych gringo, którzy mają zostawić jak najwięcej pieniędzy, więc trudno było znaleźć normalny sklep, czy jakieś rozsądne miejsca z jedzeniem. Przyjechałem tam jednak w jednym celu — zobaczyć płaskowyż Nazca z nieba. I całkiem nieźle mi się to udało.
Podróżując istnieje jakaś dolna granica pieniędzy, którą trzeba wydać, aby przeżyć. Jakieś jedzenie kupić, za nocleg zapłacić, zawsze jakieś koszty będą. W przypadku górnej granicy sprawa już wygląda troszkę inaczej, ona praktycznie nie istnieje. Jeżeli wyczują, że jesteś w stanie zapłacić dużo, to będziesz tyle płacić. Część ludzi jest też leniwa i wolą przepłacać niż zawracać sobie głowę szukaniem noclegu, transportu, itp. I właśnie dla takich osób jest mnóstwo biur podróży, które oferują oglądanie prawie wszystkich atrakcji w kraju — te oddalone są dodatkowo obciążone kosztem transportu, jedzenia i zakwaterowania, oczywiście z odpowiednią marżą.
Możliwe jest po przylocie do Peru, nawet niekoniecznie do stolicy, odwiedzić jedno biuro podróży i w ramach jego usług odwiedzić wszystkie popularniejsze atrakcje. Ja jednak nie po to podróżowałem na własną rękę, żeby przepłacać, więc zamiast kupić przelot na płaskowyżem Nazca, uderzyłem prosto na lotnisko.
Płaskowyż Nazca to takie miejsce, gdzie tysiące, albo nawet setki lat temu prymitywne ludy stworzyły ogromną sieć malowideł. A dokładnie zrobili geoglify — takie wielkie rysunki na ziemi, których w Peru jest dość sporo. Jednak to te na płaskowyżu Nazca są największe, robiące największe wrażenie i najpopularniejsze. Na tyle, że zbudowano specjalne lotnisko, które obsługuje wyłącznie loty turystyczne nad tym rejonem.
Przyjeżdżam więc na lotnisko, ale to wcale nie jest jeszcze oszukanie systemu i wygranie życia. Jak powtarzał Moody Szalonooki, należy zachować stałą czujność. Tak też było na lotnisku, gdzie pierwsze biuro zaproponowało cenę większą niż widziałem na mieście. Ehhhhhhh, musiałem się wykłócać i targować, ale ostatecznie całkiem nieźle na tym wyszedłem. Ponieważ nie ma zbyt dużo osób chętnych, muszą czekać aż się uzbiera. Na lotnisku dwie osoby czekały już na lot, więc koniecznie chcieli sprzedać dokładnie taki sam, jak kupili tamci. Udało mi się zejść ze 110$ na 60$, choć nie wiem jak bardzo pierwotna cena była zawyżona. Z drugiej strony dziewczyny, co były z nami w samolocie płaciły po 80$, więc nie czułem się aż tak źle.
Do tego zapomniałem paszportu. Mój błąd, zdaję sobie sprawę. Na początku coś się spinali o to, ale jak powiedziałem że pierdolę to latanie i wracam, to nagle okazało się, że da radę bez. Także pozostało czekać, razem z wspomnianą już dwójką ludzi, aż znajdzie się ktoś jeszcze. Powiedzieli nam 5–10 minut, ale to chyba tylko aby się nas pozbyć jak już zapłaciliśmy, bo przecież nikt nie zagwarantuje, że za 10 minut znajdą się kolejni chętni do podróży.
Siedzimy więc sobie w poczekalni, otoczeni tymi wszystkimi ludźmi i z nudów patrzymy w telewizor. Mieli tam program o płaskowyżu Nazca, zapewne nagrany na VHS w pierwszych dniach działania lotniska i od tamtej pory nieprzerwanie każdego dnia, każdej godziny leci to samo. Pracujący tam ludzie pewnie cytują go przez sen i są w stanie wyrecytować całość o każdej porze dnia i nocy. Po mniej więcej pół godziny znajdują się kolejni chętni i możemy wybierać się na samolot. Najpierw muszą nas zważyć, żeby dobrze rozłożyć masę w samolocie, dostajemy mapę z zaznaczonymi po kolei figurami, które będziemy podziwiać z powietrza i ogień. W sensie, że wsiadamy i lecimy.
Lot tym samolotem był lepszy niż rollercoaster. Po pierwsze maszyna była niewielka, po drugie to miała być atrakcja, a po trzecie pilot chciał nam pokazać rysunki z odpowiedniej perspektywy. To znaczy kładł samolot na boku, aby przez okno można było zrobić zdjęcie tego, co jest centralnie pod nami. Rzucało nami na prawo i lewo, samolot się klekotał, szyby się trzęsły w oknach, w uszach strzela od zmiany ciśnienia, z tego wszystkiego aż trochę się rozczarowałem jak na koniec nie zrobił beczki. No i zawiodłem się po raz kolejny, jak okazało się, że na żywo to wygląda o wiele lepiej niż na zdjęciach.

Jaszczurka. Zanim się zorientowano, że istnieją tam jakiekolwiek malunki, zbudowany drogę, która odcięła jaszczurce ogon. Obok jest jeszcze jeden kształt, miejscowi mówili, że są to dłonie.

Polecieliśmy też nad pobliskie akwedukty.
Cusco, Peru
Jazda do Cusco była najgorszą, jaką miałem nieprzyjemność odbyć w tym miesiącu, podróży, życiu. Jakieś 350 km w linii prostej, około 16 godzin jazdy busem. Specjalnie do tak długiej jazdy wybrałem sobie droższego busa, żeby mieć więcej miejsca, komfortu i wygody, jednak to nie zawsze działa w taki sposób. Tylko ten jeden raz nie wziąłem najtańszego, ale wcale nie był on najlepszy.
Zły też nie był, choć fotelom daleko było do rozłożenia na 160 stopni, które z dumą afiszowali w ulotkach. Jednak nie zbyt mało tych stopni mi przeszkadzało, lecz zbyt mało Celsiuszów. To nie tak, że się nie przygotowałem, bo wziąłem ze sobą więcej ciuchów i miałem ubraną koszulkę termiczną, do tego autobus lepszej klasy, myślałem więc że starczy, ale nie.
Było zimno, bardzo zimno. Na początku to nie, bo wieczór był ciepły i byłem jeszcze na wybrzeżu, ale z czasem robiło się coraz zimniej, a autobus wjeżdżał coraz wyżej i wyżej, bo Cuzco położone jest na ponad 3000 metrów. Siedziałem sobie przy oknie i próbowałem zasnąć, ale jakoś coś mi się nie udawało. Coś mi nie pasowało, kręciłem się w miejscu, a w głowie kołatały mi się myśli, że jeden raz zapłaciłem więcej za komfort i nie umiem go wykorzystać śpiąc jak człowiek.
Starałem się jakoś umościć, znaleźć najwygodniejszą pozycję, żeby w końcu zasnąć, a robiło się coraz bardziej niewygodnie. Miałem wrażenie, że wszyscy tam śpią prócz mnie, a do tego robiło mi się coraz bardziej niekomfortowo. Początkowo myślałem że źródłem tego jest moje rozdrażnienie i malutka przestrzeń w której spędziłem ostatnie godziny, jednak przypadkowo otarłem ręką o szybę i się przeraziłem. Tam był szron, a w całym pojeździe było przeraźliwie zimno.
Starałem się stworzyć zamkniętą przestrzeń za pomocą dostarczonego koca, bo to bilet na lepszą klasę autobusu był i każdy tam dostał koc i poduszeczkę. Tylko że ten kocyk był mały, bardziej nadawał się do kołyski niż dla dorosłych ludzi, ale trzeba było sobie radzić. Udało mi się, chyba dopiero po kilku godzinach, tak otulić kocem, aby wyeliminować wszelkie przewiewy i wolne przestrzenie, a przy okazji żeby było wygodnie i do tego wszystko się utrzymało jak zasnę. Udało mi się złapać kilka godzin snu.
Jeszcze w ogóle toaleta w autobusie. Jak się tyle godzin jedzie, to nawet mimo przerw być musi, jednak skorzystać z czegoś takiego to nie taka prosta sprawa. Te pociągowe to banał w porównaniu z tym. W autobusowym drgania pojazdu mają o wiele większą amplitudę i odbywają się w losowych kierunkach, a do tego miejsca tam tyle, co w budzie dla psa. Po całej nocy męki męczyłem się jeszcze, żeby skorzystać z ubikacji i udało mi się to jakieś dwie minuty przed postojem.
Ostatecznie jednak udało się zajechać do Cusco. Przepiękne miasto, zupełnie odbiegające od standardowego obrazu miast z południowej Ameryki. Było duże i jednocześnie ładne, co stanowi ewenement na mapie. Jak się później dowiedziałem około 80% ludności pracuje w turystyce, a turystów nowych przewija się tysiące, także muszą dbać o swoje interesy. Można stamtąd wyruszyć do prawie każdego wartego zobaczenia punktu turystycznego, stanowi ono bazę wypadkową do Machu Picchu i samo ma wiele do zaoferowania — pierwotnie było stolicą cywilizacji Inków.

Rzut oka na miasto z głównego punktu (głowy Pumy), gdzie wcześniej stał okazały pałac z dopasowanych kamieni, ale konkwistadorzy wyburzyli do fundamentów i zagonili niewolników do zbudowania kościoła.
Idealnie dopasowane kamienie
Cusco jest jednym z najładniejszych miast jakie widziałem podczas podróży i co zadziwiające dużym. Prócz hiszpańskiego językiem urzędowym jest quechua, mają posągi starożytnych władców inków, mnóstwo lokalnych roślin wraz z ich tradycyjnymi zastosowaniami, a na ulicach można spotkać lamy i alpaki.
Samo miasto zaś zostało zbudowane pomiędzy dwoma rzekami i pierwotnie miało kształt pumy. W ogóle puma to jest słowo z języka quechua podobnie jak czekolada. Teraz już znacznie się rozrosło i jedynie ścisłe centrum znajduje się w obrysie pumy. Jeżeli chodzi o oryginalne budowle inków, to również nie zachowało się zbyt wiele. Jak przybyli Hiszpanie to większość z nich zburzyli i pobudowali kościoły. A raczej kazali niewolnikom pobudować kościoły w dawnych miejscach ich rdzennego kultu.
Jednak kilka niewielkich rzeczy się zachowało. Między innymi fragment muru, będący kiedyś ścianą pałacu. I właśnie na zdjęciu można zobaczyć fragment tego muru. Każdy z tych kamieni ma co najmniej kilkaset kilogramów, a są dopasowane tak ściśle, że się nie igły wepchnąć pomiędzy nie. W dolnej części kamieni można zobaczyć odstając uchwyty, które ułatwiały ich transport. Co bardziej imponujące inkowie nie dysponowali żelazem, więc dokonali tego wszystkiego za pomocą kamiennych narzędzi.
W Cusco spędziłem dwie noce, a później wybrałem się na sesje leczniczą z Ayahuascą. Napisałem na ten temat całkiem obszerny wpis, więc zainteresowanych odsyłam TUTAJ.

Najsłynniejszy z dopasowanych kamieni, bo posiadający najwięcej rogów — aż 12. Każdy dodatkowy zwiększał trudność w dopasowaniu kamienia do reszty. A ten jeden konkretny jest na butelkach z lokalnym piwem — Cusquena.

Suszone baby alpaki. Można sobie kupić i zakopać na szczęście w ogródku. Przynajmniej tak robią miejscowi.

Cusco pierwotnie było zbudowane w kształcie Pumy, gdzie jej grzbiet i podłoże wyznaczały rzeki, a na głowie było wzniesienie z pałacem władcy.
MACHU PICCHU
Jedna z najbardziej wartych zobaczenia rzeczy na świecie i nareszcie udało mi się ją zobaczyć. Bardzo miłe zwieńczenie końca podróży. A jak wyglądała ta przygoda?
Aby dostać się do Machu Picchu najpierw należy przyjechać do Cusco. Następnie stamtąd możemy sprawdzić oferty setek biur podróży i wybrać coś dla siebie. Najbardziej widowiskowa i piękna czterodniowa trasa trekingowa Inca Trail kosztuje kilkaset dolarów, a do tego trzeba ją zabookować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, gdyż dzienna ilość osób wpuszczanych na trasę jest ograniczona. Przed przyjazdem myślałem, że jest to kolejna ściema, aby wyciągnąć od turystów większe pieniądze za bookowanie przez internet, ale okazało się prawdą. Pozostało poszukać innych opcji.
Można zrobić kilkudniową trasę Inca Sport z jazdą na rowerze i dwoma 8 godzinnymi trekami, ale jest to koszt 200$ i w porze deszczowej może nie być najprzyjemniej. Można zrobić dwudniową trasę z dojazdem pociągiem z Cusco, ale jest to najdroższy pociąg na świecie w przeliczeniu na km i też wychodzi koło 200$. Można zrobić to samo jadąc autobusem do miejscowości Hidroelectrica i stamtąd 3 godziny spacerku do miasteczka Machu Picchu, w którym i tak trzeba spędzić noc niezależnie od wyboru trasy, aby móc podejść na Machu Picchu właściwe z samego rana.
Ponieważ nie mogłem zrobić Inca Trail, oraz trochę już podróżuję i zdaję sobie sprawę, że biura podróży pobierają prowizję, postanowiłem zrobić to najtańszym sposobem na własną rękę. Kupiłem jedynie bilet na autobus do Hidroelectrica na godzinę 7 rano. Bo to jest 6 godzin jazdy, więc trzeba wyjechać wcześnie. Także zebrałem się z samego rana nie przeczuwając jeszcze, że przede mną 8 godzin wkurwiania się.
Firm jest zbyt dużo, aby każda miała swój środek transportu. One po prostu sprzedają z prowizją miejsca na autobusy, które jeżdżą regularnie, a to może prowadzić do wielu problemów. Otóż na ten sam autobus jedna dziewczyna miała przyjść półtora godziny później i w inne miejsce. Także prawie dwie godziny stałem sobie marznąc z rana, a następnie spędziłem 6 godzin w busiku, który został dostosowany do tutejszych ludzi. Czyli dla kurdupli. Do tego była to jeszcze jazda po krętych górskich żwirowych drogach akompaniowana tysiącami klaksonów.
Po tej podróży byłem wymęczony bardziej niż koń po westernie i z radością patrzyłem na perspektywę 3 godzinnego spaceru, podczas którego rozprostuję nogi i złapię trochę powietrza. Wyciągam więc aparat i katastrofa. Nie chce działać, a przecież czekając na autobus robiłem jeszcze zdjęcia. Najprawdopodobniej któraś z rzeczy wciśniętych w plecak wbijała się w przycisk on aparatu i gdy ja cierpiałem katusze podróży, on się powoli rozładowywał. Ładowarki ze sobą nie wziąłem, bo przecież naładowałem go dzień przed podróżą. O__________o
Na szczęście Sokół ma telefon z dobrym aparatem (choć nie umywa się do normalnego aparatu, nie mogłem się wyszaleć artystycznie, no i nie da rady zrobić nim timelapsów), więc jakieś tam zdjęcia mam.
Dobra, czas na samo Machu Picchu. Bramy na dole otwierają o 5 rano, szybka kontrola biletów na moście i przed nami 400 metrów wspinania się po schodach, podczas gdy w międzyczasie zdecydowana większość ludzi pokonuje tę trasę autobusem za 12$. No, ale dla mnie to byłby wstyd i hańba, więc z zapałem pokonywałem kolejne stopnie. Na samej górze okazało się, że już kolejka na 15 minut czekania jest ustawiona.

Jaszczurka też się jakaś napatoczyła.
Na górze okazało się również, że jedzenie jest zabronione. Z jednej strony rozumiem, bo ludzie to zwierzęta, wyrzucają śmieci gdzie bądź i generalnie są hołotą, ale z drugiej strony wcześniej tego nie wiedziałem. A śniadanie w formie warzyw i owoców miałem ze sobą, także musiałem się trochę kitrać żeby zjeść. Następnie przyszedł czas na zwiedzanie.
Po pierwsze Machu Picchu jest ogromne. Prócz głównego placu widocznego na większości zdjęć, jest też kilka atrakcji znajdujących się w kilkukilometrowych odległościach i jest również góra, na którą należy się wspiąć kolejne 800 metrów. Po schodach. Licząc od samego dołu to tak jakby się wspiąć na około 400 piętro. Bilet wstępu wraz z wejściem na górę kupiłem parę dni wcześniej (nie można kupić ich przy wejściu), w dodatku jak mogłem tu przyjechać i nie obejść wszystkiego? Całe zwiedzanie zajęło około 9 godzin, z czego ponad 6 i pół to było chodzenie, głównie po schodach.
Tak męczącego jednodniowego treka nie miałem jeszcze nigdy w swoim życiu, pisząc te słowa bolą mnie nie tylko uda i łydki, ale większość mięśni które mam. Na szczęście za chwilkę wychodzę na trzygodzinną podróż powrotną do busa, a potem 6 godzin upychania się tam bez tlenu, więc sobie trochę odpocznę.
Nie mniej jednak było warto. Jest to najlepsza atrakcja Ameryki Południowej i nie bez powodu otrzymała ten tytuł. Ogromne, przepiękne, imponujące, zbudowane z rozmachem miasteczko cywilizacji Inków w samym sercu gór. Jedynym problemem była ogromna ilość turystów, ale na to już się nic nie poradzi. Na szczęście większość z nich spędzała czas tam, gdzie można się było dostać bez najmniejszego wysiłku.
Wrzucam zdjęcie z siatką z biedronki. Bo mogę i mnie bawi. No i bardzo lubię biedronkę, nawet pisałem o tym kiedyś na blogu — Moje ulubione produkty z biedronki.

Tutaj widok z góry Machu Picchu, trzeba było się wspiąć jeszcze kilkaset metrów wyżej, a samo miasto widać w oddali.
RAINBOW MOUNTAIN
Jestem pod ogromnym wrażeniem samego siebie ile ostatnio trekuję. Jakby to wszystko podliczyć, to wyszłoby ze 150 km marszem po górach w przeciągu trzech tygodni. Niestety są to tylko orientacyjne wyniki, bo nie za każdym razem pamiętam o endomondo, mam zasięg na GPSie, lub baterię na telefonie.
Zresztą piesze wycieczki to jedna z najprostszych i najtańszych atrakcji, płaci się za transport, czasem za bilet wstępu, a oprócz tego się idzie. I podziwia. Choć dla mnie te widoki nie są aż tak wspaniałe, zapewne ktoś lubiący góry bardziej by je docenił. Lubię jednak tę satysfakcję gdy zajdzie się na sam koniec, a do tego jak można sobie zrobić dobre zdjęcie to już w ogóle jestem zachwycony.
I nawet czasem się zdarza, że przez chwilę zapominam o obolałych nogach, zimnie, wietrze, czy braku tlenu na wysokościach około 5000 metrów. Choć nigdy nie zapominam o autobusach. Bo to trzeba dojechać najpierw w góry zanim się wyruszy, co sprawia że spędziłem przy tych trekach dodatkowych kilkadziesiąt godzin. Parę dni temu pisałem o wycieczce na Machu Picchu i wspomniałem jak to kierowca wyjechał prawie dwie godziny po czasie. Nie inaczej było podczas wycieczki na Rainbow Mountain.
To jest daleko, więc trzeba wyjechać z samego rana, aby móc przejść w ładnej pogodzie i wyjechać przed zachodem słońca. Zazwyczaj wyjazd jest o 3 nad ranem, ale udało mi się znaleźć firmę, która zabierze nas z placu niedaleko hostelu o 3.30. Pół godziny snu zawsze spoko, szczególnie że w tych dostosowanych do miejscowych pigmejów środkach transportu spać się raczej nie da. Pełen sceptyzmu obudziłem się o godzinie, o której częściej chodzę spać niż się budzę i jakie było moje zaskoczenie, gdy autobus już czekał na nas.
Oczami wyobraźni szedłem po dywanie z płatków czerwonych róż, kierowca autobusu klaskał i w ogóle było wspaniale. Pakuję się na siedzenie, parę ludzi już jest w środku i odjeżdżamy zebrać jeszcze kilka osób. Myślicie, że dalej poszło tak sprawnie? Nic bardziej mylnego. Kierowca błądził po mieście, jeździł z jednego końca na drugi, wydzwaniał do ludzi, miał jakieś problemy z ich zebraniem i ostatecznie koło 5 rano po raz kolejny przejechał koło naszego hostelu. Wiecie jak bardzo byłem zadowolony?
Wcale.
Bo to wymyślili sobie, że wprowadzą europejskie, wysokie standardy specjalnie dla zagranicznych gości i zamiast umówić się ze wszystkimi na jedną godzinę w centrum miasta, to wolą robić sobie co najmniej godzinkę dodatkowego tournée po mieście. Pomyślunku tutaj zero, przecież to dla kierowców i organizatorów też jest problem, szczególnie jak coś nie zagra, tak jak to miało miejsce dziś.
Ponieważ jednak byliśmy najbardziej spóźnioną grupą na szczycie góry nie było nikogo innego i w spokoju oraz samotności udało się zrobić kolejne epickie foto.

Tutaj mamy kaktusy, które wcale nie są białe — po prostu łapią sierść alpak i ona się na nich zbiera.
Jezioro Titicaca, Peru/Boliwia
To takie duże jezioro położone bardzo wysoko, o którym nawet pamiętałem ze szkolnej geografii. Całkiem niedaleko od Cusco, bo tylko jakieś 8 godzin jazdy, a nawet mniej jeżeli zatrzymać się po stronie Peru w miejscowości Puno. Uznałem jednak, że lepiej ominąć to miejsce gdyż po pierwsze autobus jedzie zbyt krótko, więc nocny by odpadł, po drugie założyłem że po stronie Boliwii zapewne będzie wszystko wyglądać praktycznie tak samo, a po trzecie i tak miałem samolot z Limy i trzeba będzie wracać, więc lepiej zostawić sobie nieodwiedzone miejsca po drodze. Oczywiście bilet na bus kupiłem bezpośrednio na dworcu, żeby nie dać pośrednikom zarobić, wieczorem podjechałem taksówką na dworzec i tym wsiadłem do autobusu mając nadzieję na podróż bez przygód.
Ta bez przygód. Na dworcu wymieniłem kupione bilety, na bilety właściwe, bo coś im nie działał system rano i nie mogli zrobić normalnych. No ok, takie rzeczy się zdarzają, to nie był specjalny problem. Okazało się jednak, że jak już naprawili co trzeba, to nie udało im się znaleźć dwóch miejsc wolnych przez całą trasę, gdzie moglibyśmy siedzieć, więc dostaliśmy osobne bilety na przejazd do wyżej wspomnianego Puno, a z Puno do Copacabany kolejne. Okazało się, że mieliśmy najwygodniejsze miejsce, gdzie przed nami były tylko schody i dzięki temu mnóstwo miejsca na nogi. Raz się w ogóle nabrałem na miejsca na samym końcu myśląc że tam można bez przeszkód w opór rozłożyć fotele, ale ściana była za blisko i całą noc spędziłem w pozycji siedzącej. A drugą część podróży dostaliśmy klasę wyżej, bo już nie było miejsc w tańszych i musieli nas gdzieś upchnąć, także byłem naprawdę pozytywnie zaskoczony i miałem nadzieję, że choć raz nic przykrego się nie zdarzy.
Oczywistym jest, że zdarzyło się. Po pierwsze to w Puno była pełna reorganizacja autobusu i w ramach tego musieliśmy opuścić pojazd na dwie godziny. Działo się to koło 4–5 rano, więc przy okazji na dworze było strasznie zimno, a musieliśmy tam czekać prawie dwie godziny. Bo nie można zostać w busie, bo nie. Oni tam muszą posprzątać i ogarnąć. Oczywiście tej informacji nie udzieliła Pani sprzedając bilety, no ale co zrobić, trzeba czekać. Tak się też złożyło, że musiałem skoczyć do ubikacji. Na szczęście to dworzec autobusowy, może nie za wielki, ale za to życie tętni tam 24h więc nie trudno było znaleźć taki punkt. Podchodzę, kupuję bilet i chcę wchodzić, ale Pan krzyczy, że to nie tutaj. Mimo że napis WC na drzwiach, to kieruje mnie piętro wyżej. No to idę i fakt na górze także są drzwi z napisem WC, może te będą odpowiedniejsze. Przed wejściem inny człowiek sprawdza dokładnie czy mam oryginalny bilecik do kibla, czy przypadkiem sam sobie nie narysowałem, a jak już go zweryfikował, to kolejny człowiek odlicza 3 listki papieru.
Nie dość, że jak w PRLu, to jeszcze 4 osoby zaangażowane żeby się wysrać.
Myślicie, że to koniec przygód w podróży? Nic bardziej mylnego. Na drugą część podróży nie było już miejsc w tańszej klasie, bo całość była zajęta przez szkolną wycieczkę. Dzieci wyjechały z Puno i zabrały się za granicę do Boliwii. Całe szczęście, że przenieśli nas do wyższej klasy, czyli w konsekwencji siedzieliśmy na dole autobusu, bo podróż wśród tych dzieci byłaby gorsza niż w wagonach cyrkowych. Pomimo dwóch par zamkniętych drzwi słyszałem te zwierzęce ryki, no ale dzieciństwo musi się wyszaleć, a co ważniejsze ja byłem od tego daleko.
Dojeżdżamy do granicy i tam oczywiście dzieci też muszą mieć jakieś problemy. Bo dla urzędu emigracyjnego trzeba dodatkowo wypełnić karteczkę swoimi danymi, także wiecie, poważna sprawa. No i faktycznie był problem na granicy z tymi dziećmi, a do tego w ogóle z granicami. Zgodnie ze wszystkimi prawidłami życia na tym świecie, jeśli przejście graniczne jest niewielkie, to kilka autobusów zjeżdża się naraz. Jednak jakoś to poszło znośnie, później musieliśmy czekać chyba z pół godziny aż nas wpuszczą z powrotem do środka.
Okazało się, że wpuścili nas tylko po to, żeby autobus mógł odjechać kilkaset metrów. Bo jedno z dzieci nie wpadło na pomysł (jego rodzice również, a nauczycielce nie przyszło do głowy, żeby to sprawdzić), aby wziąć ze sobą paszport, jak się planuje przekroczyć granicę. Więc zamiast przekraczać granicę jakieś 45 minut staliśmy tam prawie 3 godziny.
Staliśmy 3 godziny na granicy, a miejsce docelowe było tuż za granicą, 5 km dalej.
Miejscowość nazywała się Copacabana, a jej jedyną atrakcją było jezioro i możliwość wybrania się na wycieczkę na wyspę nieopodal. Po krótkim sprawdzeniu na internecie okazało się, że jest tam niezbyt atrakcyjnie i przede wszystkim chcą wyciągnąć jak najwięcej turystów z pieniędzy. Albo pieniędzy z turystów. Ominąłem więc i szybciutko uderzyłem do stolicy Boliwii, bo chciałem tam zrobić jedną rzecz.

Bardzo ciekawie wyglądało podczas zachodu słońca — już dawno słońce było zasłonięte górami, jednak ciągle rozświetlało chmury.
La Paz, Bolivia
Najobrzydliwsze miasto w jakim byłem, jedynie stolica Hondurasu — Tegucigalpa mogłaby konkurować w tej kategorii. W sumie to nie wiem już sam, z każdego starałem się jak najszybciej uciec. W każdym razie obrzydliwe. Najpierw trzeba było tam zajechać, co też nie było prostą sprawą. Tzn. znalezienie transportu tak, przeżycie go już trochę mniej.
Takie zwyczajne busiki dla miejscowych odjeżdżały co kilkanaście minut i upychali ludzi aż po granice możliwości. Tym gorzej, że jako europejczycy nasz wzrost to było co najmniej 10 cm więcej od ich średniej, więc i miejsca o wiele mniej. Do tego jeszcze na takim krzesełku z oparciem sięgającym 20 cm powyżej krzesełka. Po pewnym czasie musieliśmy przekroczyć jezioro — kazali wysiąść wszystkim, przenieść się na łódkę, a w międzyczasie autobus płynął barką na drugi brzeg. Następnie kolejne kilka godzin podróży, z czego ostatnie dwie po obrzeżach stolicy, które wyglądały okropnie.
Udało się jednak dojechać, udało się trafić do hostelu znalezionego na tripadvisor, oraz udało się zorganizować atrakcję, którą bardzo chciałem przeżyć.
Przeżyłem DEATH ROAD
W sumie nie ma w tym nic zadziwiającego, ale bawił mnie fakt posiadania przez ludzi koszulki z takim napisem. Ale po kolei — death road to trasa rowerowa niedaleko stolicy Boliwii — La Paz. W wolnym tłumaczeniu ścieżka śmierci i podobno jest jedną z najbardziej niebezpiecznych na świecie. Około 60 km zjazdu, pierwsza połowa po betonie wzdłuż drogi, druga po żwirze, również wzdłuż drogi, a podczas całości zjeżdża się łącznie o jakieś 3500 metrów w dół.
Jeżeli się nie szaleje za bardzo i przestrzega podstawowych zasad bezpieczeństwa, to trasa wcale nie była taka straszna. Choć faktem jest, że z jednej strony przez większość czasu jest kilkusetmetrowa skarpa jedzie się po żwirze z dużą ilością większych kamieni. Także jeżeli nie szaleje się za bardzo podczas jazdy dając wyraz ułańskiej fantazji, to nic nie powinno się stać. Chyba że nawali sprzęt, bo jak pęknie opona przed zakrętem to już nic nie zrobisz.
Dlatego też wybrałem firmę, która szła na jakość, a nie ilość. Oczywiście trzeba było za to więcej zapłacić (łączny koszt po utargowaniu 8% zniżki to było około 100$), ale byliśmy w 6 osobowej grupie, z profesjonalnym przewodnikiem, który naprawdę umiał mówić po angielsku, no i mieliśmy naprawdę dobre rowery. Ja to nie jestem specjalnym fanem, ani nigdy nie miałem nawet dobrego roweru, ale dało się wyczuć że jest to konkretny sprzęt, konserwowany i zadbany. Wspominali że każdy rower kosztuje około 3000$ i tak mogło faktycznie być.
Zresztą wszystko było zaskakująco bardzo profesjonalne. Jechało z nami dwóch przewodników-mechaników, a za nami busik gdzie można było zostawić rzeczy, a także mieli zestaw do naprawy rowerów, jak również zapasowe. Oczywiście najpierw musieliśmy kilka godzin z La Paz przejechać tym busikiem, ale to już się nawet nie chce irytować. Po przejechaniu całości mieliśmy jeszcze zorganizowany obiadek (całkiem ujdzie) w miejscu gdzie można wziąć prysznic. A jak sam zjazd?
Nie bez powodu nazywa się to drogą śmierci, bo faktycznie parę osób rocznie tam ginie. No ale przecież nie będzie to powód do zamknięcia takiej atrakcji, przecież to kura znosząca złote jaja. A takie informacje wręcz przyciągają ludzi do tego miejsca. No i przecież wiadomo, że mi się to nie przytrafi, szczególnie że jechałem na przyzwoitym rowerku.
No i się nie zdarzyło, choć wypieprzyłem się dość konkretnie.
Bo wiecie nie wszystkie odcinki były tam niebezpieczne, a przecież nie po to tam poszedłem, żeby jechać wolno. Albo żeby mnie ktoś wyprzedzał. Jak był brzeg bez barierek, wąski przejazd, jechał samochód z naprzeciwka, czy po drodze błąkały się kury, to wybierałem opcję bezpieczną. Zresztą nie ma się co tłumaczyć z chęci zachowania życia. W innych przypadkach pracowałem na rekord prędkości na endomondo.
Napisanie, że konkretnie się przewróciłem to za dużo powiedziane, bo ani nie miałem jakiejś ogromnej prędkości, ani nie obtarłem się jakoś szczególnie, część impetu przyjęły ochraniacze, ale za to nabiłem sobie siniaka na pół uda, prościutko w mięsień. Na początku byłem w szoku i tak bardzo nie bolało, ale następnego dnia pół uda sine i chodzenie to nie jest taka prosta sprawa. Tzn. da się, tylko boli.
Popełniłem błąd, bo nie dość że nawierzchnia była mokra od niewielkiego wodospadu, to jeszcze chciałem wejść w zakręt driftem tylnego koła, no i przeliczyłem się trochę. Teraz już wiem żeby tak nie robić, choć zapewne nigdy nie zostanę zapalonym cyklistą. W każdy razie nie ostudziło to mojego entuzjazmu i udało mi się osiągnąć 55 km/h. Bawiłem się tam naprawdę nieźle i serdecznie polecam się przejechać i spróbować przetrwać.

Pogańskie rytuały mające zachować nas przy życiu i zdrowiu.
Co dalej?
Podróż zaczęła się zbliżać ku końcowi, zostało kilkanaście dni aby wrócić 1500 km do Limy na samolot. A w Boliwii znajdują się dwie rzeczy, które warto byłoby zobaczyć — ślady dinozaurów, oraz pustynia solna. Problematyczny był za to transport, jego godziny i ceny, więc niestety musieliśmy zrezygnować z tych atrakcji. Pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę zobaczyć ominięte rzeczy.
Na dworcu kolejowym zaprojektowanym przez Eiffela (tego samego co od wieży w Paryżu) miałem przyjemność przekonać się jak wyglądają przejazdy i w jakich godzinach się odbywają. Raz udało mi się nawet wytargować przejazd za połowę ceny, ale to tylko dlatego, że wcale nie chciałem tam jechać, a Pani nagabująca bardzo chciała żebym tam pojechał. Ostatecznie udało się zakupić bilet na nocny autobus do Arequipy, który wyjeżdżał w południe. Coś koło 17 godzin jechał, a dokładniej to były 3 autobusy, bo 2 razy trzeba było się przesiąść — za pierwszym razem w Copacabanie, a drugi raz w Puno, czyli po dwóch stronach granicy nad jeziorem Titicaca.
Pozostało zaopatrzyć się w suchy prowiant i wyjeżdżać z Boliwii.
Arequipa, Peru
Powrót do Peru parę dni wcześniej zamiast szaleńczych nocnych jazd busami był bardzo rozsądnym pomysłem. Już nawet abstrahując od tych zaoszczędzonych pieniędzy i od ostatnich dni wyjazdu spędzonych na oddawaniu się lenistwu i chłonięciu słońca, zamiast na pełnych obrotach był jeszcze jeden ważny argument. Jeżeli w ściśle opracowanym łańcuchu przyjazdów-odjazdów znalazłoby się felerne ogniwo, nie wyrobiłbym na samolot, a on raczej by na mnie nie czekał.
Na szczęście została jeszcze nieodwiedzona miejscowość po drodze, a do tego mieli tam atrakcję turystyczną — najgłębszy kanał na świecie Kanał Colca. Najpierw jednak parę słów o Arequipie. Całkiem spore miasteczko i zadziwiająco ładne, a przynajmniej jego centralna część. Akurat zbliżały się już święta, więc mogłem podziwiać szopkę bożonarodzeniową w krótkich spodenkach. Poszedłem też na free walking tour — w ogóle kilka razy byłem na takich i w większości są one godne polecenia. Tak też było i tutaj, wyjątkowo atrakcyjna Pani przewodnik prowadziła nas po najsłynniejszych i najbardziej wartych poznania miejscach.
Arequipa jest miejscem mieszania się kultur, w których można zobaczyć koegzystujące motywy Inków i chrześcijańskie. Tak przynajmniej mówiła Pani przewodnik pokazując nam fragmenty rzeźbień, które miały być tradycyjnymi symbolami Inków na fasadach kościołów. Do tego postanowili sobie zrobić swojską wersję Ostatniej Wieczerzy i zrobili. Tzn. zgadza się tam tylko to, że Jezus z apostołami spożywa wieczerzę, bo kompozycja, kolorystyka, symbolika i w ogóle wszystko jest inne. A takim najbardziej swojskim akcentem całości jest Jezus jedzący tradycyjne lokalne danie — pieczoną świnkę morską.
Arequipa bardzo pozytywnie — ładny ryneczek, boczne uliczki, nad wszystkim ogromny wulkan. W ramach zwiedzania miasta dowiedziałem się również gdzie jest największe targowisko w mieście i o tym, że Dona Rosa sprzedaje tam od 40 lat ręcznie robione lody o smaku kokosowym. Nazywają je lodami serowymi, bo wyglądem trochę przypominają ser, ale są kokosowe i smakują obłędnie. W takiej wielkiej metalowej misce jest masa na lody, a ta miska jest w jeszcze większej, kamionkowej i wypełnionej lodem. Pani kręci mniejszą miską i szpachelką nakłada na jednorazowe tacki.

Nie widać jej tutaj zbyt dobrze. W ogóle to w Cusco też mieli swoją wersję, też ze świnką, ale inną. Stamtąd mnie niestety wyrzucili, bo to nie do oglądania przez turystów, tylko do modlenia się.
Kanion Colca
Wróćmy do naszej atrakcji. Można było wybrać kilka wariantów wycieczki — jedno, dwu lub trzydniowa. Jednodniowa oznaczała kilkanaście godzin w autobusie, trzydniowa oznaczałoby zbyt długą wegetację z dala od namiastki cywilizacji. Łącznie do przejścia było kilkanaście kilometrów, więc nie było sensu tego rozkładać na trzy dni. Całe szczęście że doszedłem do takiego wniosku, bo nawet na dwa dni to było niewiele.
Główną atrakcją była możliwość zobaczenia kondorów, jeden punkt widokowy nazywał się Cruz del Condor. Nie ma niestety gwarancji na ich zobaczenie, jednak żeby przyciągnąć klientów każde biuro podróży powie, że to prawie pewne, a ich gabloty zdobić będą zdjęcia całych stad przylatujących tłumnie popatrzeć na turystów ze starego kontynentu. Nasz przewodnik zapytany o kondory popatrzył w niebo, poślinił i wystawił palec do wiatru, a potem orzekł, że jest około 80% szans że zobaczymy. Równie dobrze mógłby powiedzieć, że jest 50%, albo zobaczymy, albo nie.
W każdym razie nie widziałem kondora. Główna atrakcja całej tej wyprawy nie przeleciała mi przed oczami i pozostało moje ulubione — łażenie. No to szedłem, najpierw do mostu, a potem do jakiejś miejscowości na dnia kanionu, gdzie mieliśmy dostać obiad. I faktycznie, dostaliśmy coś, ale obiadem bym tego nie nazwał. Ja rozumiem, że chcą zarobić na turystach, oszczędzać na jedzeniu i jednocześnie w folderze wpisać, że wycieczka zawiera pełne wyżywienie, no ale trochę wstydu by wypadało mieć.
Zresztą śniadanie z tego wyjazdu też wyglądało bardzo marnie — jedna bułka i troszkę dżemu, ale obiad przebił wszystko. Torebka ryżu podzielona na 3 osoby, łyżka stołowa gulaszu, a do tego plasterek pomidora i awokado. Plasterki chyba cięte laserowo, bo tak cienkie, że aż prześwitywały. Po tym regenerującym posiłku pozostało jeszcze 4 godziny marszu, aby dostać się na miejsce noclegowe. Bardzo ładnie tam było, taka oaza, parę budyneczków postawione, basen, a mieszkaliśmy w chatkach z gówna. Takie lepianki z słomy, patyków i ciemnej brei.
Był jednak jeden wspaniały plus tego miejsca i ogólnie całej wycieczki tam. Z dala od cywilizacji, zanieczyszczenia powietrza, a także zanieczyszczenie świetlnego można było podziwiać nocne niebo. I wyglądało tak, jak przedstawiają je w bajkach Disneya — ogromna ilość gwiazd. Nie byłem w stanie uwierzyć, że niebo w swoim naturalnym stanie może wyglądać tak, jak tylko widuje się w bajkach. Niestety nie udało mi się zrobić przyzwoitego zdjęcia.
Paracas, Peru
Ostatnia miejscowość przed odlotem do Polski. Na sam koniec miała być plaża, ciepło, odpoczynek, no i w sumie tak było. Małe nadmorskie miasteczko, można obejść całe w kilkanaście minut, w każdym miejscu serwują owoce morza i mają tuż obok park narodowy, z bardzo znaną atrakcją — wyspy Ballestas, zwane też Galapagosem dla biedaków. W sam raz dla mnie.
Oczywiście jak to bywa w takich miejscach gdzie jest tylko jedna atrakcja, każdy próbował nam wcisnąć tę wycieczkę, a wszelkie rozmowy pomiędzy miejscowymi, a turystami toczyły się na jej temat. Oszalałbym, gdybym musiał być takim miejscowym i każdy pytałby mnie dokładnie o to samo. W każdym razie wycieczka.
Najpierw był półtoragodzinny rejs łódką naokoło wspomnianych wysp. Znajdują się one w niewielkim oddaleniu od lądu, a ich ukształtowanie, oraz warunki niezbyt sprzyjają kolonizacji. Kolonizacji ludzi oczywiście, bo ptaki tam sobie doskonale radzą. Nie tylko są ich miliony, ale jeszcze znajdują się tam pingwiny. Do tego żyje jeszcze trochę fot, lwów morskich, a cała wyspa wygląda jak jedno wielkie gówno. I tak też pachnie, w końcu te miliony ptaków muszą się gdzieś wypróżniać. Jest to na tyle cenny kruszec, że raz do roku przypływają specjalną łodzią ludzie z łopatami i pakują to łajno na kompost, czy co tam potrzebują.
Po wyspie pojechaliśmy zobaczyć park narodowy, który był wysuszoną formacją kamienną z odciśniętymi amonitami, a następnie zatrzymaliśmy się na chwilkę na plaży. Wyspy naprawdę ładne, cała reszta już chyba tylko po to, żeby dodatkowe pieniądze wyciągnąć od turystów dając im cokolwiek.

To czarne na wyspie to są ptaki.
Lima, Peru
Powrót do stolicy, znów tylko na chwilkę. Spędziliśmy dwa dni w hostelu ze znajomym, który pracował z nami w Mancorze, wieczorem pojechaliśmy na lotnisko, by za 24h wylądować w Hamburgu (lot miał 2 przesiadki, a do tego jeszcze strefa czasowa się zmienia). Wsiadając do samolotu na zewnątrz było troszkę poniżej 30 stopni, jak wylądowałem to było prawie 10 na minusie.
Nareszcie, udało mi się dopisać wszystko związane z podróżą i wrócić do normalnego blogowania.