Smutny żywot ludzi, którzy angielskiego uczą się co najmniej piąty rok, w szkole i na kursach i wszystko to jak krew w piach!

Photo credit: Soumyadeep Paul / Foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
Sposób na bezdomnych
W Budapeszcie jest sporo bezdomnych ludzi. Istnieje przyzwolenie na ich koczowanie w parkach, w bramach czy innych wygodnych miejscach. Ogólnie nie stwarzają większych problemów, prócz wypełniania miasta wszechobecnym zapachem moczu i obniżania jakości wizerunku stolicy Węgier. Mają nawet swoją gazetę, którą sprzedają certyfikowani, bezdomni sprzedawcy.
Jak to bywa z takimi osobami, czasem poproszą żeby się do winka dorzucić. Stosuję wtedy mój uniwersalny sposób zniechęcający obcych ludzi do prowadzenia konwersacji — odpowiadam po Polsku. Kilka razy odpowiedziałem po angielsku i wdawali się ze mną w dyskusję, na którą wcale nie miałem ochoty.
Młodzież vs język angielski
A teraz z drugiej strony. Zaczepia mnie grupa rozbawionych dziewczyn, wieczór panieński w pełni. Pewnie chcą mnie wkręcić w jakąś swoją grę, czy cukierka dać, nie wiem za bardzo jak wygląda etykieta takiego wydarzenia. W każdym razie podchodzą i jedna zaczyna trajkotać po ichniemu. Jednak na dźwięk zwrotu „english please” szeroko otwiera oczy, jej głos zamiera w pół słowa, wykonuje kilka szybkich wdechów i wydechów i ucieka bąkając „sorry” pod nosem.
Zresztą nie ona jedyna. Niejednokrotnie zdarzały mi się podobne sytuacje, a za każdym razem czułem się jakbym był trędowaty. Równie dobrze mógłbym prosić o dialog w Suahili, efekt byłby ten sam. Szok, niedowierzanie, miliony pytań bez odpowiedzi.
Znajomość angielskiego staje się powoli takim standardem jak zdana matura czy posiadanie komputera. Ja rozumiem, że nie każdy musi mieć go perfekcyjnie opanowany, ale po tylu latach nauki nie umieć poprowadzić prostej konwersacji tudzież wymiany informacji, w jednym z najprostszych języków jaki istnieje? Nie wspominam nawet o korzyściach jakie płyną z czytania zagranicznych źródeł bądź artykułów.
Przykład z naszego podwórka.

Photo credit: az1172 / Foter / Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic (CC BY-SA 2.0)
Mieszkając w akademiku odwiedziłem znajomych w ich pokoju. Byli to ludzie zawsze przygotowani na zajęcia, obecni na wykładach, z notatkami perfekcyjnej pani domu, poukładani, zabierający się za projekty wcześniej niż wieczór przed, a magisterkę piszący w wakacje. Ba, nawet średnią mieli prawie taką jak ja, czyli wysoko postawiona poprzeczka.
W tym czasie szukałem już pracy w zawodzie, dorosłość motzno, te sprawy. Pierwszy etap rozmowa telefoniczna, prawie godzina po angielsku, poprosili mnie żebym opowiedział jak to wyglądało. Po raz kolejny szok, niedowierzanie, miliony pytań bez odpowiedzi.
O czym tyle czasu rozmawiałeś? Jak się dogadałeś? Ja bym nic nie powiedział. — takie słowa padały z ich ust. Do tego dowiedziałem się, że nie powinno się mówić „I don’t know”, jeżeli nie znamy odpowiedzi na pytanie. Mówimy wtedy „I don’t really know”, żeby jedno słówko więcej było, żeby pokazać, że mamy bogate słownictwo i że angielski to dla nas chleb codzienny. Wcale mi się nie wydaje, żeby to był żart, bo kolejną propozycją wybrnięcia było powiedzenie, że po polsku też byłoby trudno to wyjaśnić.
Zmarnowany czas
Takich ludzi jest mnóstwo. Uczą się angielskiego od dziecka, klasówki, testy, matura, być może na studiach, przez całe lata. Od początku życia doskonalą sztukę porozumiewania się z innymi. Początkowo nie znając języka używają onomatopei, mowy ciała, gestów, intonacji, i wiele innych składowych. I tak dzień w dzień, ciągle doskonalą swoje umiejętności. Wszystko po to, żeby zapytani o wymianę paru zdań po angielsku wydukali „sorry” i uciekli.
Ludzie, którzy nie mówią po angielsku, po prostu nie chcą tego robić.
Bo jaki mógłby być inny powód?