W ramach przygotowań do wizyty na Sycylii odświeżyłem sobie znajomość książek Mario Puzo, jednak nic by mnie nie przygotowało na to, co tu przeżyłem. O ile pierwsza część bardzo mi się podobała, to tutaj wręcz nie mogłem wyjść ze zdumienia jak wyjątkowe wakacje udało mi się przeżyć. Cały czas zastanawiałem się czy nie jestem w jakimś filmie, bo prócz przepięknych okoliczności przyrody, zaopiekowali się nami miejscowi w taki sposób, że wyrażenie polska gościnność powinno pójść na długi spacer i dokładnie przemyśleć swoje życie.
Parma - Marsala
środek transportu — 777 km, samolot, 20 euro
nocleg — 1 noc, dworzec PKP
Na Sycylię pojechaliśmy do sąsiada koleżanki. Cały przejazd był dokładnie zaplanowany, gdyż lotnisko znajdowało się w północno-zachodniej części wyspy, a destynacja w południowo-wschodnim skraju. Pierwszą i najbardziej hardkorową częścią podróży był początek, gdyż lot mieliśmy około 22, a autobus dopiero następnego dnia o 9 rano. Z Marsali oddalonej od lotniska o bagatela 16 km. No to prosta sprawa, przejdziemy się, a resztę czasu przeczekamy gdzieś. 16 km nie brzmi tak złe, podobną ilość zapewne zrobiłem chodząc po Wenecji (mój daremny telefon nie chce łapać sygnału GPS. I wolno chodzi).
Myślicie, że było fajnie? Po całym dniu zwiedzania, w środku nocy iść z dziesięcioma kilogramami bagażu na plecach kilka godzin po bezdrożach, razem z psem. Nikt z nas nie zabrał psa, on się przyłączył koło lotniska i szedł z nami całą noc. Dość szybko ochrzciliśmy go Burkiem. Obsikał większość drzew po drodze, chował się przed pociągiem, biegał pośród krzaków winogron, a w samej Marsali obronił nas przed stadem bezpańskich psów. Zajął ich uwagę, gdy przechodziliśmy, a następnie nas dogonił. Gdy już słanialiśmy się ze zmęczenia, a przed oczami pojawiały się mroczki, dotarliśmy na dworzec, gdzie cała poczekalnia była zajęta przez miejscowych bezdomnych. Resztę nocy pozostało nam spędzić na rozłożonych ubraniach na peronie, wraz z Burkiem. Rano obudzili nas ludzie czekający na pociąg do pracy, ochrona dworca zabrała Burka i my ruszyliśmy samotnie i smutnie na busa.

Burek — jedyne zdjęcie.
Marsala — Agrigendo — Gela — Rosolini
środek transportu — 136 km, bus, 10 euro -> 75 km, bus, 6.60 euro -> 95 km, pociąg, 8.30 euro
Cały dzień podróży w upale, po jednej z mniej wygodnych nocy w życiu nie jest specjalnie wart opisania. Nawet zdjęć prawie nie zrobiłem, całą drogę spałem, albo czytałem.

Aparat powinienem ustawić niżej, żeby próg schodów zasłonił ulicę i samochody, ale i tak jest całkiem przyzwoite.
Rosolini — Portopalo di Capo Passero
środek transportu — 25 km, samochód znajomego
nocleg — 3 noce, u znajomych
Z Rosolini odebrał nas znajomy koleżanki i urządził objazdową wycieczkę po okolicy. Zaprosił nas na piwko, pizzę, oraz przewiózł wokół całej jego rodzinnej miejscowości pokazując gdzie warto się wybrać. Miasteczko w którym się zatrzymaliśmy to niewielka (3,5 tys. mieszkańców) malownicza miejscowość, w której dostaliśmy od znajomych bardzo ładny domek. Normalnie wynajmują go turystom, ale że jesteśmy znajomymi no to mamy się niczym nie przejmować. Zostawił nas na noc zapowiadając się, że przed 8 po nas przyjedzie i zabierze nas na plażę.

Gdy w Polsce trzeba już było chodzić w kurtce i długich spodniach, wieczorami przesiadywaliśmy pod drzewkiem oliwkowym pijąc lokalne wino.

Domek nie miał internetu, a woda w kranie była słona (pobierana prosto z morza i przepuszczana chyba przez filtr do kawy, ale był wyjątkowo urokliwy. Szczególnie kuchnia przypadła mi do gustu.
Pierwszy dzień spędzony na plaży, gdzie piasek nagrzewał się niczym piekielne kotły Lucyfera. Dopiero wieczorem okazało się, że to co zakosztowaliśmy, to dopiero początek sycylijskiej gościnności. Człowiek, który nas tam zaprosił, posiadał w tej miejscowości dziesięcioro rodzeństwa. Postanowił zagonić swoich bratanków i siostrzeńców, którzy byli mniej więcej w naszym wieku, do opieki nad nami. Przyjechali więc po nas wieczorem i zabrali na imprezę.
Tam po raz pierwszy miałem mózg rozjebany. Już same okoliczności — dyskoteka na plaży — były wspaniałe, jednak bardziej mnie zdziwiła inna rzecz. Otóż oni tam wszyscy tańczyli w sposób zorganizowany, jak się później dowiedziałem jest to najprawdopodobniej taniec belgijski. Ładnie w parach, w ogromnym kółeczku, instruowani przez DJa, wymieniali się partnerami i przez pryzmat wypitego alkoholu wyglądało to na pewne i precyzyjne jak mechanizm zegarka. Nie pijackie pląsy, w przypadkowych kierunkach jakie widuje się u nas. Z czegoś zorganizowanego teoretycznie jesteśmy w stanie tylko poloneza zatańczyć. Tylko gdzie tam jest jakaś rozrywka?

W drodze na plażę, całą ulicę zajęło stado owiec. Niestety nie miałem przygotowanego aparatu, więc uwieczniłem tylko jedną.

Resztę też, ale już nie na drodze.
Moje umiejętności taneczne były na podobnym poziomie, co znajomość angielskiego mieszkańców, więc musiałem się zadowolić jedynie obserwowaniem. No i kanapką z koniną w drodze powrotnej.
Kolejnego dnia Alessio i inny Fernando przyjechali po nas z samego rana, żeby razem iść na plażę. Zaprowadzili nas w zupełnie inne miejsce, tym razem skalista plaża. Morze też było o wiele głębsze, co w połączeniu z kamienistym dnem i przejrzystą wodą pozwoliło wyławiać takie okazy, jakie nad Bałtykiem można zobaczyć jedynie w sklepie z pamiątkami.

Ten mały gościo wyszedł z muszli, a ja się zupełnie nie spodziewałem. Wypuściłem go z powrotem do morza.

Na plaży jedliśmy sycylijską specjalność — arancini di riso. Czyli nadzienie (tutaj akurat mięsne, ale równie dobrze mogą to być warzywa, czy owoce. Owoce morze) obtoczone w ugotowanym ryżu, panierce i smażone na głębokim oleju. Całkiem spoko, 6/10.

Takie też tam są. Choć nie ja go wyłowiłem, ale Charlie.
W ogóle Charlie, to był sycylijski McGyver. Ten człowiek umiał zrobić wszystko i każdemu pomagał. Wszystko, prócz mówienia po angielsku, bo umiał jedynie się przedstawić. Nie wiem czy nasi gospodarze się z nim umówili wcześniej, czy spotkaliśmy go przypadkiem na plaży, a spędził z nami cały dzień. Pomógł jednemu człowiekowi, który nadepnął na jeżowca, wycinając nożykiem z jego nogi ułamany kolec. Prócz tego dobrze nurkował, jak na swoją aparycję i wyławiał różne paskudztwa z morza. Między innymi ośmiornicę.

Ośmiornice złapane przez Charliego. One są bardzo miękkie i żeby je ogłuszyć trzeba zrobić tak, jakbyśmy chcieli je na drugą stronę obrócić, jak skarpetki. Tamta na drugim planie, została ogłuszona za mocno, jednak nie jest to problem, bo on je upolował na obiad.
Ogarniacie, wyjść z domu i upolować obiad? U nas to można co najwyżej kaczkę z parku, ale wątpię czy ktokolwiek odważyłby się ją zjeść.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że Charlie spędzi z nami więcej czasu niż kilka godzin na plaży. Ba, nawet nie zamieniłem z nim ani słowa, choć to później też się nie zmieniło, z powodu bariery językowej. Okazało się, że z powodu naszego przyjazdu postanowili zorganizować grilla, w którym weźmie udział kilkanaście osób. Co więcej, żeby było wygodnie wszystko odbyło się w naszym domku. Przywieźli skrzynkę filetów, skrzynkę małych rybek, kilkanaście litrów domowego wina (można je kupić w sklepie, w 2l butelkach), przyjechał Charlie i przywiózł ośmiornice. Prócz tego uszykował wszystko na grillu, a na koniec umył naczynia.

Charlie przy grillu z dumą prezentuje miseczkę B95.

Filety na pierwszy ogień. Bardzo fajne narzędzie do smażenia ryb, choć myślę, że jest przydatne również przy innych rodzajach jedzenia.

Dalej ryby i ośmiornice. Choć te drugie to raczej były dla smaku, żeby każdy mógł spróbować kawałek. Ryby to na pewno nie są sardynki, włoskiej nazwy nie zapamiętałem i nic mi nie mówiła.

Charlie mi pokazał jak obrać ryby. O ile z filetem bym sobie samodzielnie poradził, to z rybą raczej nie. Należy odciąć ogonek, wsunąć ząb widelca pod skórę i ją rozerwać wzdłuż grzbietu i brzucha, a następnie obrać rybę jak banana. Głowy się nie je, to wiedziałem. Choć czytałem kiedyś historię, o człowieku który uratował się z katastrofy morskiej, dryfował dość długi czas po morzu i z powodu niedoborów witamin i minerałów rybie łby zaczęły mu smakować bardziej niż mięso.
Kładłem się spać z myślą, że to wymarzone zakończenie wakacji, taka wisienka na torcie. A co najlepsze, zupełnie się nie spodziewałem takiego obrotu spraw, nie miałem żadnych oczekiwań. Przede mną został ostatni dzień odpoczynku, a następnie cały kolejny dzień podróży powrotnej. Myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy, ale się myliłem.

Następnego dnia z naszymi przewodnikami popłynęliśmy na znajdującą się nieopodal (nawet dałoby się wpław) wyspę Capopássero. W prawej części zdjęcia widzimy opuszczone hale, w których mieściła się firma łowiąca tuńczyka.

Jest to niezamieszkana wyspa, więc flora miała okazje rozkwitać w całej swej okazałości. Podobno żyją tam również króliki, zresztą patrząc na te krzaki to można by tam schować o wiele większe zwierzęta.

Na wyspie mieliśmy na wyłączność plaże do medytacji i nie tylko. Zejście dość strome i bardzo śliskie, a zaraz za skałami był kilkumetrowy spad.

Błękitna laguna. Widać kręgi na wodzie po tym, jak chłopaki skakali. Zrobiłem zdjęcie i sam też wskoczyłem. Nie jestem najlepszy w pływaniu, w skakaniu z wysokości też nie bardzo mam doświadczenie, ale gdybym tego nie zrobił, żałowałbym do końca życia. To, że się nie posrałem w locie mogę sobie swobodnie wpisać do CV w osiągnięciach.
Muszę poświęcić osobny akapit, żeby opisać jak się pływało w morzu Jońskim. Mimo moich naprawdę słabych umiejętności nie było źle. Poziom zasolenia jest tak wysoki, że nawet udało mi się leżąc na plecach unosić się. Jednak najbardziej niesamowite było patrzenie, co znajduje się w morzu. Charlie był z nami i pożyczył mi jedną maskę. Ukształtowanie dna wyglądało tak, jakby patrzeć w górach na ukształtowanie terenu — doliny i wzniesienia, całe w porostach, mnóstwo muszli, małych, kolorowych rybek no i przestrzeń. Błękitna tylko i wyłącznie blisko nas, im dalej próbuje się sięgnąć wzrokiem tym bardziej ciemne i mroczne. Od razu przypomniałem sobie szczęki i jak najszybciej uciekłem z powrotem na brzeg.
Jak już uspokoiłem serce i umysł, poszedłem jeszcze raz. W końcu nieczęsto trafia się taka okazja. Niestety nie mogłem zrobić zdjęcia, bo zapomniałem wgrać soft na wodoodporność do telefonu (do teraz dziwie się, że ktoś mający więcej niż 10 lat jest w stanie uwierzyć w taką bzdurę), mogłem jednak patrzeć. Dodatkową atrakcję stanowił Charlie łowiący różne paskudztwa.

Charlie wyłowił coś takiego, google podpowiada, że to jest jeż morski. On się ruszał.

Tu już się nie ruszały. Charlie wyjął cążki, żeby je otworzyć i zjeść to pomarańczowe. Smakowało jak kawior, nawet konsystencje miało podobną. Szklanka czegoś takiego kosztuje 50 euro, a łowienie tego podchodzi pod kłusownictwo.
Pachino - Palermo - Trapani - Lotnisko
środek transportu — 310 km, bus, 13.50 euro -> 100 km, bus, 8.60 euro -> 15 km, taxi, 10 euro
Następnego dnia rano do miejscowości Pachino podwiózł nas jeden z kuzynów. Do Palermo zajechaliśmy bez problemu, jednak okazało się, że busy do Trapani nie jeżdżą tak często w niedzielę i to czy zdążymy na lotnisko stanęło pod znakiem zapytania. Dlatego też z Trapani wzięliśmy taksówkę i jakoś się udało.

Na Sycylii jest sporo pozostałości po imperium rzymskim. Niestety mogłem je podziwiać jedynie przez okno autobusu…
Trapani — Warszawa
środek transportu — 1740 km, samolot, 75 euro + 17 zł za dojazd z Modlina
nocleg — 1 noc, u znajomego
Wróciłem do kraju i chciałem zostać parę dni w Warszawie, odwiedzić znajomych, aczkolwiek byłem zupełnie nieprzygotowany na takie warunki atmosferyczne. Musiałem założyć wszystkie ubrania na siebie, a i tak zmarzłem. Dlatego też spędziłem tylko jedną noc u znajomego, a potem ruszyłem do domu.
Warszawa — Bytom
środek transportu — 300 km, blablacar, 40 zł
Miesięczna podróż po Włoszech część pierwsza »
Miesięczna podróż po Włoszech część koszty »