Nie przywiązuję się do przedmiotów, nie są one dla mnie zbyt ważne. Owszem są to przydatne, a nawet niezbędne narzędzia, jednak mogę je bez mrugnięcia okiem wymienić na inne. Preferuję przywiązywać się do ludzi. Wybieram dobrze, a później można razem zjeść beczkę soli, wiadro tranu, butelkę koncentratu barszczu, łyżkę dziegciu, czy jakieś inne narkotyki. Parafrazując klasyka melina to nie miejsce, melina to ludzie.

Przedmioty
Należę do osób, które kupują nieczęsto, ale za to porządne rzeczy i dbają o nie. Wydaje się na to jednorazowo dość dużo pieniędzy, więc staram się oddalić w przyszłości moment kupna nowych. Używam ich przez lata, chwilowo nie wyobrażam sobie egzystencji bez nich, lecz to tylko narzędzia. Gdy po latach używania zepsuły mi się pierwsze wygodne słuchawki w życiu, nie narzekałem, że nie mam swoich słuchawek. Narzekałem, że nie mam słuchawek w ogóle. Zakupiłem więc nowe.
I teraz już nie narzekam.
Mam też swój ulubiony nóż kuchenny i jak mam gotować gdzie indziej, to rozważam zabranie go ze sobą. Nie dlatego, że jest moim przedłużeniem ręki, a spłaszczony walec rękojeści owinięty skórą płaszczki zapewnia ogromną przyczepność, nawet gdy wszystko jest pokryte krwią niewinnych steków. Robię to dlatego, że to co ludzie zazwyczaj mają w domach i nazywają nożami bardziej nadaje się do wydłubywania brudu zza paznokci, niż do przygotowywania jedzenia.

O nożu to popełniłem nawet kiedyś wpis. Jeśli chodzi o tą kwestię, to nic się nie zmieniło od średniowiecza — każdy powinien mieć porządny nóż.
Koszulkę też kiedyś miałem ulubioną, dopóki swojego prawie 10 letniego żywota nie skończyła jako ścierka do podłogi. Porządna, z nadrukiem Fear of the Dark na całej powierzchni materiału, kupiłem ją w Chorzowie podczas koncertu Iron Maiden za uciułane drobniaki gimnazjalisty, a wraz z paragonem przyszła łuna światła, która rozświetliła moja życie. Nie wyrzuciłem jej, przecież po to mam w szafce stosik ubrań, których nigdy już nie ubiorę, ale nie chcę wyrzucić. Koszulki już mi nic nie zwróci, ale byłaby ona tylko zbędnym balastem zalegającym w szafce.
Do tego znalazłaby się jeszcze zapalniczka, ale nie chce mi się o niej pisać. Nie palę, a benzyna do niej skończyła mi się jakieś kilka lat temu. No i krzemień pewnie też jest już zdarty. Nieważne zresztą. Moją ulubioną maskotkę Ryjka, z zestawu dla dzieci w KFC też chyba gdzieś jeszcze mam. Mam też miecz, którym walczyłem w bractwie rycerskim. Dobrze jest mieć miecz. Generalnie parę ulubionych przedmiotów by się znalazło, jednak nie płakałbym po nich.
Personifikacja
Nie nazywam moich przedmiotów, nie nadaję im imion. Wcale nie robię tego dlatego, żeby się nie przywiązywać. Po prostu sama idea personifikacji przedmiotów jest dla mnie niezrozumiała, dziecinna, choć w przypadku urodziwych niewiast może być urocza. Wiem, że inni tak robią, jednak nie mógłbym się przestawić na opisywanie awarii telefonu jako np. „Damian ma dziś zły dzień i nie chce dzwonić”, albo komputera „Jadźka ma focha, więc wszystko robi wolniej i do tego buczy”. Czułbym się z tym głupio, choć zdarza mi się oszukiwać samego siebie, lecz w takich przypadkach oczywiste jest, że to nie kwestia kaprysu, tylko złego użytkowania/konserwacji/awarii.
Jest jednak jedna rzecz, która towarzyszy mi od lat. Spędziliśmy tylko we dwoje niezliczone godziny w łóżku, wannie, komunikacji miejskiej i mnóstwie innych miejsc, więc gdybym miał nadać jakieś imię, byłoby koniecznie damskie. Po chwili zastanowienia stwierdziłem, że gdybym miał nazywać rzeczy, to każda otrzymałaby damskie imię.
Jest to dla mnie tak ważna rzecz, że napisałem na jej temat osobny wpis, jednak nigdy go nie opublikowałem. Nie chciałem powtarzać tego, co już można w setkach miejsc przeczytać w internecie, wypisywać że jest wygodna, elegancka, piękna, a bateria trzyma tak długo, że mimo intensywnego czytania, ilość ładowań w ciągu roku mogę policzyć na palcach obu rąk. Nawet gdybym kilka palców stracił. Nie będę opisywał samego sprzętu i rozwodził się nad jego zaletami, zakładam że każdy czytelnik już taki ma, albo planuje zakup.
Kindle
Mowa oczywiście o czytniku książek Kindle, a dokładniej wersji Touch która jest ze mną od lat. I nigdy nie myślałem o przywiązywaniu się do przedmiotów, dopóki nie postanowiłem go wymienić na nowszy model. Trochę się wytarła, futerał praktycznie się rozleciał, bateria już nie działa tak dobrze, czasem nie łapie styku przy ładowaniu, no i przede wszystkim nowa wersja ma podświetlenie. Więc kupiłem sobie Kindle Paperwhite 3.
Odebrałem przesyłkę, zachwyciłem się sposobem zapakowania sprzętu, oglądnąłem dokładnie i odłożyłem. Od kilku dni leży, nawet go nie włączyłem. Bo wiecie, na starym czytniku wciąż czytam jedną książkę i muszę najpierw dokończyć. No i drugi tom też, przecież nie będę zmieniał w połowie. Jakoś tak dziwnie mi wymienić sprzęt, podczas gdy stary działa praktycznie bez zarzutu, szczególnie tak wysłużony. Ciągle zdarza mi się pukać palcem w strony zwykłych książek, żeby przerzucić na kolejną.
Cieszę się, że nie nadałem jej imienia, bo to tylko skomplikowałoby całą sytuację. Choć jak kiedyś będę miał odpowiednie warunki i samochód, to możliwe że zrobię dla niej wyjątek. Samochód też będzie kobietą, delikatną, o ładnej linii i słodkim zapachu. Wtedy już nigdy nie będę mógł jej porzucić.
Epilog
Wpis byłby niekompletny, gdybym nie odważył się włączyć nowego czytnika, więc posiada on dla mnie aspekt terapeutyczny.
Drugi tom przeczytam jednak na nowym czytniku. Działa tak płynnie i tak ładnie świeci, że nie mogę się doczekać.
A jak wygląda sprawa u was?
Nazywacie swoje przedmioty imionami i macie opracowaną listę 3 najważniejszych rzeczy, które wynieślibyście z płonącego domu?