Zwiedziłem jedno z państw, które najbardziej mi przypadło do gustu — Ekwador, oraz spędziłem miło czas pracując na wolontariacie w Peru.
Quito, Ekwador
Wjeżdżając do Ekwadoru możliwe że popełniłem dość spory błąd. Zresztą podczas całej podróży to tyle różnych błędów człowiek popełnia, ale nie sposób się przed wszystkimi ustrzec i zawsze mieć szczęście. Przede wszystkim tyczy się to dwóch sytuacji — w której przepłacamy, bądź w której omijamy miejsca warto zobaczenia. Tak też sprawa miała się w tym przypadku. Samo wjeżdżanie tutaj nie było błędem, bo Ekwador jest w ścisłej czołówce krajów które odwiedziłem podczas tej podróży, jednak po drodze ominąłem jedno miejsce.
Targowisko w Otavalo. Było sporo przesłanek, żeby je ominąć — przede wszystkim najwięcej się tam dzieje w sobotę, w który to dzień również przyjeżdżaliśmy, jednak zbyt późno. Do tego moje poprzednie doświadczenia z zachwalanymi i super popularnymi targowiskami były, delikatnie mówiąc, kiepski. Po trzecie jechaliśmy w autobusie z gościem, który jechał do Quito.
Argument za znalazłem tylko jeden i jakieś dwa tygodnie po fakcie. Targowisko w Otavalo jest na trzeciej pozycji na liście miejsc wartych do zobaczenia w Ameryce Południowej wg Lonely Planet. Czy tak jest faktycznie zapewne nigdy się nie dowiem.
Zajechałem jednak do Quito. Jest to stolica Ekwadoru, ogromne miasto o populacji ponad 7 milionów (więcej niż Węgry!) ciągnące się ponad 30 km w dolinie górskiej na wysokości około 2700 m. W takich przypadkach jak zwykle większość miasta jest obrzydliwa, prócz starego miasta. Ono też nie jest zbyt imponujące, ani ładne prócz ogromnych kościołów. Do tego wszystkiego poza dzielnicami turystycznymi może być niebezpiecznie, więc generalnie średnio warte polecenia miejsce.
Takim najbardziej turystycznym miejscem jest Plaza Foch. Jest to plac pełen klubów na wzór europejski, tak jakby ktokolwiek jadąc na drugi koniec świata chciał mieć się tak samo jak w domu. W okolicach placu znajduje się ogromna liczba hosteli, z których prawie każdy posiada prywatną ochronę, również na zewnątrz. Dzięki temu można się bezpiecznie przemieszczać w okolicy, niezależnie od godziny. Bardzo ciekawy ewenement. Choć niezbyt fotogeniczny.
Opis niezbyt zachęcający, aczkolwiek znalazło się tam też parę interesujących rzeczy do zrobienia.
ŚRODEK ŚWIATA
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego Ekwador nazywa się Ekwador? Po angielsku to znaczy dokładnie równik, bo ten kraj leży na równiku. A nawet więcej, w Ekwadorze został umownie obrany punkt 0,0,0. Środek świata. Jest umowny punkt odniesienia, więc tak naprawdę nic nie znaczy, ale z drugiej strony jest to umowny punkt odniesienia i mieszkańcy postarali się, aby coś znaczył. Dlatego też warto go zobaczyć i dlatego też tam pojechałem.
Wjeżdżając do Quito przekroczyłem równik i znalazłem się po raz pierwszy w życiu na południowej półkuli, do punktu zero musiałem się troszeczkę wrócić. Na szczęście jest to dość popularna destynacja, a prócz tego dogaduję się po hiszpańsku, więc mogłem skorzystać z transportu miejskiego, aby oszczędzić kilka dolarów (walutą Ekwadoru są dolce). Co prawda musiałem się przemęczyć ponad godzinę w zatłoczonym do granic możliwości autobusie, ale po wyjściu moim oczom ukazał się taki widok.
Nie wiem co to był za budynek, do tego zrobiłem mu zdjęcie z najbrzydszej i niedokończonej strony. W ogóle jeżeli chodzi o budynki w Ameryce południowej, czy centralnej to można zaobserwować pewien trend. Otóż wszystkie szczerzą się wystającymi prętami niedokończonych pięter i uśmiechają surowymi fasadami. Podobno dlatego, że podatek od budynku płaci się po jego ukończeniu, więc zgłaszając do urzędu dodają jedno piętro więcej w planie, zostawiając możliwość rozbudowy. I płatność podatku odroczona na czas nieokreślony, choć zbiorowisko takich budynków wygląda obrzydliwie.
Wróćmy jednak do środka świata. Za 7 dolarów można wejść na teren środka świata, który prócz ikonicznego budynku posiada też całą infrastrukturę turystyczną — sklepy z pamiątkami, restauracja, kawiarnie, wszystko czego potrzeba, prócz ludzi. Bo to jednak trochę na uboczu i stanowi trochę smutny widok.
Stamtąd można jeszcze było wziąć jeden dziesięciominutowy autobus, aby następnie po krótkiej wspinaczce zobaczyć punkt widokowy. I to nie byle jaki, bo znajdujący się na skraju krateru dawno wygasłego wulkanu, podczas gdy w środku znajduje się miasteczko.
PICINCHA
Pichincha to nazwa góry, która znajduję się niedaleko Quito. Wspomniałem już, że Quito jest położone na wysokości 2700 m? No to teraz wspominam, żebyście zdawali sobie sprawę że to dość wysoko i w takim miejscu powietrze jest dość rozrzedzone, przez co kiepsko się oddycha. Codziennie rano wychodząc z objęć Morfeusza miałem przed oczami scenę, gdzie Neo po raz pierwszy wynurza się ze zbiornika. Dlaczego by w takim razie nie spróbować wejść jeszcze wyżej?
Żeby to zrobić najpierw trzeba było udać się do pobliskiego parku rozrywki, który był bardziej opuszczony niż trybuna na meczu Legii z Realem. Jedyną rzeczą dla której ludzie się tam zjawiali była kolejka linowa wjeżdżająca na wysokość 4000 metrów. I to wcale nie jest szczyt, trzeba się jeszcze wspiąć jakieś 750 metrów w tym rozrzedzonym powietrzu, z czego przedostatnie 100 metrów po żwirze w którym idzie się trzy kroki do przodu, a dwa się zjeżdża, a ostatnie 100 po skałach gdy już od wysiłku i braku tlenu robi się ciemno przed oczami. Do tego oczywiście zimno i wietrznie, jak to w wysokich górach.
Kolejka zazwyczaj jest czynna do 18, ale akurat tamtego dnia była konserwacja, więc należało się wyrobić do godziny 15, inaczej zostajemy na górze. Trochę kiepsko biorąc pod uwagę, że byliśmy tam przed 11, a czas potrzebny żeby wejść na szczyt i wrócić, to około 5 godzin. W związku z tym, jako osoby niezbyt wprawione we wspinaczce, nieprzyzwyczajone do tak małego stężenia tlenu i bez specjalnego przygotowania postanowiliśmy obrócić to w 4 godziny. I nawet udało nam się to zrobić i nagrać filmik urodzinowy dla znajomego na szczycie.
Nie będę zbyt długo narzekał o tym, że zimno, że wiało, że pośpiech, że zadyszałem się jak stara chabeta, bo nie chcę się powtarzać przy każdej wędrówce po górach. Po prostu wrzucę trochę zdjęć.
Banos, Ekwador
Banos to bardzo fajna miejscowość. Malutkie malownicze miasteczko położone w dolinie górskiej, skąd można wybrać się na kilka pieszych wycieczek, a w międzyczasie wychillować sobie na hamaku w hostelu. Były tam też gorące źródła, jak na początku usłyszałem że temperatura wody to 55 stopni Celsjusza, to myślałem że ktoś się pomylił. Pamiętam dobrze jak w Budapeszcie był basen na łaźniach z 44 i to było dość blisko granicy bólu.
Okazało się, że 55 stopni to prawda, a granica bólu może być dość płynna. Po prostu trzeba było wchodzić do wody delikatnie i ostrożnie. Parę minut zajęło mi zanim zanurzyłem się po szyję, a nawet wtedy najmniejszy ruch i najlżejsze zawirowanie wody czułem jak smagnięcia ogniem. Na raz lepiej było nie zostawać więcej niż 15 minut, a następnie pod lodowaty prysznic w wodzie z pobliskiego wodospadu i powtarzać aż do wyczerpania.

Nie mam niestety zdjęć z łaźni, ale było tam tak obskurnie że może i dobrze. Za to widok na wodospad doskonały.
huśtałem się na KRAŃCU ŚWIATA
Podróżowanie ze znajomymi niesie ze sobą plusy i minusy. Praktycznie o każdej rzeczy w życiu, można tak powiedzieć, ale ja powiem akurat o tej. no ale ja teraz mam doświadczone na własnej skórze jej skutki. Po tylu miesiącach samotnej podróży, odizolowany od własnego języka, kultury i większości znajomych różnicą czasową i odległościową stęskniłem się za bardziej angażującym towarzystwem niż losowi, kilkudniowi towarzysze podróży.
Korzyści jest z tego całkiem sporo. Prócz tych standardowych, że razem lepiej jest, że się można pilnować, że bezpieczniej, że odwiedzić atrakcje co to samemu średnio jechać, że wyskoczyć na jakiś melanż. Bo to to wiadomo. Jest jednak parę plusów, o których człowiek na pierwszy rzut oka by nie pomyślał.
Po pierwsze nie dość, że możemy rozmawiać w języku ojczystym, to do tego zawsze mamy całkowitą prywatność. Niezależnie czy jesteśmy sami, na ławce w parku, w hostelowym pokoju wspólnym, na górskim szlaku, w autobusie pełnym ludzi, w sklepie czy restauracji. Zawsze, a większość osób które podróżują to albo z Niemiec, albo z kraju anglojęzycznego, albo rozmawiają po hiszpańsku. W takim przypadku przypadku zawsze muszą się liczyć z tym, że postronne osoby zrozumieją. A kto niby cokolwiek z języka polskiego zrozumie?
Co samo z siebie prowadzi do dość zabawnej sytuacji. Ponieważ nikt nie rozumie ani słowa, nie musimy się ograniczać co do kwestii wyszukania słownictwa, wybredności naszych żartów, czy ogólnej przyzwoitości wypowiedzi. Naturalną konsekwencją takiej sytuacji jest degeneracja naszych konwersacji, a w szczególności żartów. I tak przerzucamy się swoistymi epitetami, czy używamy słów powszechnie uznawanych za wulgarne, ale nigdy nie twierdziłem, że tylko wyrafinowany humor jest śmieszny. Zresztą po spędzeniu odpowiedniej ilości czasu z kimś, wyrabia się swój własny język i żarty, więc nie ma co tu opisywać ich, ani całej etymologii.
Kolejnym plusem jest to, że wreszcie jest ktoś, kto może mi zrobić zdjęcia. Mimo, że nie przepadam za pozowaniem do zdjęć, to jednak wypadałoby mieć jakieś kilka dobrych ujęć z wyjazdu. Wcześniej to męczyłem się z selfie stickiem i kamerą, albo co gorsza samowyzwalaczem. Poszliśmy więc na okoliczną huśtawkę na krańcu świata w Banos, Ekwador żeby zrobić jakieś dobry ujęcia. Takiej na górze góry. Na skraju, przy grani z widokiem na jeszcze więcej gór.
W górach jakby ktoś jeszcze się nie zorientował. Że trzeba było wejść ponad 800 metrów na wysokość, a wiecie jak ja lubię wspinanie się. Zabraliśmy się z poznanymi ludźmi i jeden z nich był tak bardzo przygotowany dość marnie, bo w japonkach i jedynie w najlżejszym ubraniu. Nie mogłem więc zbytnio narzekać, będąc o niebo lepiej przygotowany.
Udało się dojść na samą górę i co się okazało? Że pomimo pochwalenia się czasem jakimś w miarę przyzwoitym zdjęciem, to nie udało mi się zrobić ani jednego przyzwoitego, przedstawiającego Sokoła. W zupełnym przeciwieństwie do niego. A potem jeszcze jak chciałem poprawić, robiąc kolejne, to aparat był za długo włączony i tuż przed kolejną fotką moduł oszczędzania energii postanowił wyłączyć urządzenie. I teraz jest mi wstyd, bo wcale nie zrobiłem tego specjalnie, no i wcześniej też mi nie wyszło no i ogólnie słabo.
Takiego negatywu podróżowania razem się nie spodziewałem.
Jechałem na ROWERZE
Nic imponującego, prawda? Ale fajna przygoda, bo można sobie było wypożyczyć rower na cały dzień, a następnie zjechać trasą wodospadów która prowadzi cały czas z górki — https://www.endomondo.com/users/22929885/workouts/816047740. Zebraliśmy się z grupą ludzi z hostelu i to był błąd. Bo jak się jedzie na rowerze z górki, to wypadałoby jechać szybko, jednak nie wszyscy mają takie przeświadczenie. I trzeba było na nich czekać, co można zobaczyć na wykresie prędkości.
Następnie za jakieś grosze można było wrzucić rower na ciężarówkę i wrócić na pace do Banos. Skoro już mieliśmy wypożyczone rowery i niezrealizowane marzenie o prędkości postanowiliśmy zrobić sobie tę trasę jeszcze raz. Stały się jednak dwie strasznie smutne rzeczy — rozładował mi się telefon i nie mam drugiej trasy na endomondo, oraz zepsuła się pogoda, deszcz siekał nas w twarz, a wiatr przeciwny do kierunku jazdy spowalniał. Ehhhhhhhhhhhhhhhhh.
SKOCZYŁEM Z MOSTU
Cały nagłówek dużymi literami, wielkie rzeczy. W Ekwadorze tyle się dzieje, tyle ciekawych aktywności, tyle interesujących miejsc, tyle przygód i tak mało ich opisałem. Zalegam nawet z podsumowaniem poprzedniego miesiąca, ale nie mam zbyt dużo czasu ani siły, żeby się rozkręcić, a do tego takie coś się zdarzyło, że powinienem opisać.
Nigdy nie określiłbym się jako osoby szalonej. Napisałem kiedyś nawet o tym cały wpis — https://zdzislaw.in/wzglednosc-szalenstwa/ W skrócie chodzi o to, że rzeczy nie są wcale takie szalone na jakie się wydają. W tamtym wpisie skupiłem się na różnicach pomiędzy odbiorem różnych rzeczy gdy ich nigdy nie zrobiliśmy, a pomiędzy tym w którym mamy to doświadczenie za sobą. Istnieje jednak jeszcze jedna różnica.
Różnica w tym jak ja postrzegam rzeczy, a jak inni na to patrzą. Robienie rzeczy, które wiele innych osób zrobiło, za co ludzie biorą pieniądze nie może być niebezpieczna, przez co zazwyczaj nie może być szalona. Mówię to z uprzywilejowanej pozycji młodego, wysportowanego (i przystojnego xD) mężczyzny, więc mam tę przewagę, że moja forma fizyczna i możliwości przekraczają średnią. Zatem jeśli uśredniony Kowalski wszedł na prawie 5000 tys. metrów zobaczyć wulkan, to ja też dam radę. A jeżeli nie do końca jest to prawdą, wtedy działa jak dobry motywator. Zazwyczaj jednak rzeczy postrzegane jako szalone, nie są wymagające fizycznie.
Na przykład takie nurkowanie. Wydaje mi się, że ludzie mogą to postrzegać jako coś szalonego i ekstremalnego. Dla mnie nigdy się takie nie wydawało, ale nie poświęcałem temu najmniejszych myśli, dopóki nie trafiła się okazja spróbować. Nie dość że tyle ludzi nurkuje, to jeszcze jak poznałem zasady bezpieczeństwa i możliwości udzielania pomocy, to już bylem całkowicie przekonany. Oczywiście na początku czułem się z tym nieswoje, ale przecież umysł najpotężniejszym mięśniem i im szybciej uspokoimy się z myślą, że to robimy, tym łatwiej będzie.
Z tym skakaniem z mostu to też liczba zabezpieczeń była imponująca. Musiała być, w takim miejscu jeden wypadek mógłby przekreślić ich biznes na długie lata. Dwie solidne uprzęże, mnóstwo lin, no i w sumie tyle wystarczy. Widok z 90 metrowego mostu wprost na wzburzoną rzekę faktycznie może być straszny, więc z jednej strony rozumiem ludzi, że mogą zwątpić, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie, żeby taki drobiazg powstrzymał mnie. Jeśli byłoby to jakieś niebezpieczeństwo, raczej bym się nie zdecydował, bo nie jestem ryzykantem.
No i teraz skoczyłem z mostu. Choć tak nie od razu, bo najpierw wybraliśmy się zrobić ostatniego dnia w Banos małą wycieczkę, szlak ledwie 8 km. Poszło kilka osób z hostelu, między innymi gość z Hiszpanii i dziewucha z wysp, między którymi wyraźnie iskrzyło. Z powodu tego dopasowania rzeczy, które sobie opowiadali były dla mnie istnym kabaretem. Gość, że on to jest szalony, taki z niego krejzol, a ta laska jest adventurous. Nie ma konkretnego tłumaczenia, ale chodzi o to, że lubi przygody. Choć na rowery to nie dla niej, skok z mostu całkowicie odpada, spływ rzeką nieprzyjemny, a wspinanie to katorga. Nie zostało więc wiele rzeczy, w których mogłaby okazać swoją przebojowość i chęć przygód.
Choć o wiele bardziej irytował mnie ten gość. O co to w ogóle chodzi, że ktoś o sobie mówi, że jest szalony? Bez żółtych papierów, bazując na swojej własnej opinii? Jak on to będzie robił, chwaląc się swoimi „szalonymi” przygodami? Jako sposób na przedstawienie siebie w dobrym świetle? Kiepsko strasznie, to nie jest przymiotnik, którym można obdarzyć siebie. Bycie szalonym, odważnym, fajnym, zasługiwanie na szacunek, czy bycie dobrym w łóżku to raczej są kwestie, które mogą ocenić inni na podstawie Twoich czynów.
Dlatego nie będę się już dłużej rozpisywał. Poszedłem, skoczyłem i nic szalonego.
To znaczy całkiem spoko było, choć to dosłownie chwilka i jakbym się ktoś chciał posrać ze strachu, to nawet nie zdąży. Także po przełamaniu strachu, króciutkim locie pohuśtamy się jeszcze chwilkę, opuszczą nas na ziemię i trzeba się wspiąć z powrotem na most. Całkiem spoko, że zrobiłem, choć nie zapłaciłbym po raz drugi 20 dolarów, aby mieć lepsze zdjęcie.
W ogóle to gość żartowniś, jak zapytałem o cenę odpowiedział, że z liną 20 dolarów, a bez liny pięć. Na moją jakże błyskawiczną, celną i zabawną ripostę, że skok bez liny jest darmowy, więc powinien od 20 odjąć te 5 dolarów okazał się niewzruszony.

Nie mam dobrego zdjęcia jak skaczę, bo to gość musiał mnie wypchnąć. A zdawało mi się, że zrobiłem tak jak w mission imposible.

A w hostelu mieli starego mercedesa, który służył za psią budę. Nie mniej jednak udało mi się zrobić niezłe zdjęcie, szybkie samochody, piękne kobiety, kwitnące krzewy.
Jechałem na LINIE
Kolejną z atrakcji były wyciągi linowe. Bo tam było sporo gór, dolin, więc łatwo zrobić takie zjazdy no i sporo miejsc tam było oferujących takie atrakcje. Także za 20 dolarów podpięli mnie do specjalnych noszy, następnie je do liny i z prędkością 80 km/h. To było o wiele mniej ekstremalne niż skok z mostu, a mimo to zdarzały się osoby, które się tego bały. Choć muszę przyznać że przez chwilę też miałem stracha, jak pod koniec zjazdu gość zaczął machać rękami tak, jakbym czegoś nie zrobił co powinienem. Jednak po chwili zahamowałem i wszystko było w porządku.
Kolejnym krokiem było przejście po linowym moście i to było dla mnie najtrudniejszą częścią. Przypięci do liny ciągnącej się wzdłuż skały trzeba było kroczyć po małych metalowych płytkach przymocowanych do niezbyt mocno naprężonej liny. Niebezpieczeństwa śmierci raczej tam nie było, jednak jakby spaść i zawisnąć na linie zabezpieczającej, to można by się solidnie poobijać.
Następnie trzeba się było wspiąć po metalowych prętach wbitych w skałę jakieś 100 metrów, oczywiście również z liną zabezpieczającą, którą trzeba było co rusz przepinać w wyższe miejsce. Generalnie bardzo fajnie się bawiłem, tylko nie bardzo dało się tam zabrać aparat. Na szczęście najbardziej interesująca rzecz znajdowała się w maszynowni tego wyciągu.
Bo cały mechanizm był zrobiony ze starej Toyoty. I mówiąc że był zrobiony z samochodu nie mam na myśli, że na podstawie części zbudowano nowe urządzenie, tylko wymontowano większość maszynerii. Zresztą popatrzcie na zdjęcie.
Cuenca, Ekwador
AUTOSTOP po raz trzeci
Na zdjęciu jest lokalna koza, co ją udało mi się nawet dotknąć, najbardziej chciałem ponarzekać we wpisie, że zmokłem wtedy, a do tego wszystkiego jechałem autostopem. Po raz kolejny.
Ale to nie jest tak, że ja sobie te autostopy planuję. Raz tylko zaplanowałem, to stałem przy drodze ponad 6 godzin, a później podjechał bus i przepodróżowałem trasę standardowo, dodając do tego zmęczenie, oraz omamy wzrokowe i słuchowe jakich można się nabawić w Meksykańskim słońcu. Te co nie planowałem, to też jeden był w Meksyku. Za późno przyjechałem na granicę, nie było już busików, a pewna miła Pani zgodziła się podrzucić mnie kawałek. W przyczepie razem z chyba 6 osób, o czym już kiedyś pisałem.
Drugi autostop (a pierwszy chronologicznie) miał miejsce w Hondurasie i byłem zmuszony, bo w środku trasy policja wyprosiła wszystkich ludzi z busa, dostaliśmy zwrot pieniędzy i ultimatum — albo jedziemy w busie z powrotem do Tegusigalpy (najbrzydsze miasto jakie widziałem), albo zostajemy tutaj. Akurat jeden człowiek śpieszył się wtedy na lotnisko i zarzekał się, że damy radę, postanowiłem więc podróżować wraz z nim. Do skorzystania z tej niezbyt pewnej formy transportu po raz trzeci zmusił mnie los, zacznijmy jednak od początku.
Przyjechałem z Sokołem do miejscowości Cuenca w Ekwadorze i jestem dumny z tego jak sprawnie i efektywnie udało nam się tam spędzić czas. Zaczęło się nieciekawie. Przybyliśmy nocnym busem, choć jechał on jedynie 6 godzin, a ostatni odjeżdżał o 22. Liczyliśmy trochę na to, że się spóźni, ale przeliczyliśmy się. Zresztą jeżeli na cokolwiek można tu liczyć w kwestii transportu, to jest to fakt, że kierowca będzie się śpieszyć. I nie do końca poważać przepisy. Zajechaliśmy więc cało około 4 rano i co w takim wypadku robić?
Miasto nie jest wtedy najciekawszym miejscem. Na pewno też nie tak bezpiecznym jak dworzec autobusowy. Trzeba więc zostać. Zapewne zdajecie sobie sprawę, że w nocy jest dość chłodniej. Ale czy zdajecie sobie sprawę jak bardzo chłodniej? Nawet latem może być dość zimno w nocy. W ruch poszły więc śpiwory. Do wyboru plastikowe krzesełka z blatem, na którym można oprzeć głowę, albo metalowe ławki żeby się położyć. Lepiej leżeć, mimo że w poprzednim hostelu straciłem poduszkę. Sprzątnęli mi z łóżka w poprzednim hostelu, także kolejna rzecz na długiej liście rzeczy straconych w podróży, ale na szczęście niezbyt dotkliwa to strata.
Wybraliśmy oczywiście pierwszą klasę, opcję leżącą. I mimo wpijających się w ciało cienkich i zimnych metalowych żebrowań i najważniejszych rzeczy wciśniętych w śpiwór udało mi się w końcu umościć wygodne posłanko. Zajęło mi to akurat tyle czasu ile potrzebował ochroniarz aby nas wyczaić (wbrew pozorom dość sporo) i zwrócić uwagę, że tu nie można leżeć. I teraz kolejny dylemat, czy wychodzić ze śpiwora, ubierać buty, przenosić rzeczy i spróbować usnąć przy stoliku na plastikowym krzesełku, czy liczyć że uda się zasnąć siedząc na tych niewygodnych ławach. Wygrało lenistwo i nie ruszyliśmy się z miejsca, jednak nie można powiedzieć, że pospaliśmy.
Z ranna poszliśmy do hostelu, gdzie zginęła moja poduszka, przeszliśmy się po mieście, do jakiegoś kościoła (mam już czwarte zdjęcie pomnika papieża polaka z podróży), gdzie nie wszedłem na dzwonnicę za dwa dolary, bo nie zwykłem wspierać tej organizacji, a następnie wykupiliśmy zwiedzanie miasta autobusem. Pierwszy raz w życiu się na coś takiego porwałem i zapewne ostatni. Nie tylko samo z siebie było szybkim objazdem wokół miasta, rzutem oka na najważniejsze punkty z pędzącego autobusu, to jeszcze pogoda była paskudna, nie dość że zmarzłem, to jeszcze nie można było wyjść na dach, bo padało.
Park Narodowy Las Cajas
Drugiego dnia w nocy postanowiliśmy wyjechać, a do tego czasu przejść się do parku narodowego Cajas. Znajdującego się również na około 4 tysiącach metrów nad poziomem morza, więc zadyszka gwarantowana. Trasę możecie zobaczyć na endomondo, bo zadziwiająco pamiętałem o włączeniu od samego początku, jak i GPS działał sprawnie — https://www.endomondo.com/users/22929885/workouts/latest
A jak to wyglądało? Zostawiliśmy rzeczy w hostelu, następnie drobne zakupy, żeby co przegryźć po drodze. Pomidory, awokado i kilka bułek, w sam raz na drobną przekąskę. Następnie spacer na dworzec autobusowy i jeszcze tylko 20 km w linii prostej, czyli z godzinka jazdy. W ogóle bardzo ciekawe rozwiązanie jest na dworcach autobusowych. Żeby dostać się na płytę musisz przejść przez bramkę i zapłacić 10 centów. Dzięki temu budynek pobiera równą opłatę bezpośrednio od każdego podróżującego, a do tego stanowi filtr przed niepodróżującymi osobami udającymi się na dworzec.
Po czasie wysiadamy w parku narodowym, szybkie zdjęcie w słowackim przykucu i można lecieć w trasę. Part był naprawdę spory, z możliwością kilkudniowych tras z miejscami na nocleg w namiocie. Tylko żeby spać na 4000 metrów to trzeba mieć konkretny sprzęt. A myśmy mieli niezbyt konkretny, o czym dość szybko się przekonaliśmy — zaczęło padać. Przeszliśmy już wtedy ponad kilometr, postanowiliśmy więc kontynuować marsz.
Najgorsze chwile w deszczu to jak czujesz pierwsze krople za kołnierzem. Ten szok, gdy zimna woda spływa po kręgosłupie. Jak już się jest całym mokrym, to dodatkowa woda nie robi to zbyt wielkiej różnicy. Tak na szczęście nie miałem. Zabrałem ze sobą trekingową kurteczkę i spodnie, więc nie straszne były mi opady. Gorzej ze stopami, bo jeżeli chodzi o buty, to mam tylko takie na deskorolkę i właśnie jak one mi mokły to czułem się tak jak opisałem na początku akapitu. Z tą różnicą, że chodząc woda się trochę ogrzewa i nie jest tak źle.
Połaziliśmy jednak po górach, poczytaliśmy ogłoszenia, żeby nie wychodzić bez mapy i kompasu, podziwialiśmy puste pieńki tablic informacyjnych zastanawiając się czy idziemy w dobrą stronę, albo czy wyrobimy się na powrót. Bardzo było ładnie, narobiłem nawet trochę zdjęć, a pod sam koniec trasy jeszcze poustawiały się lamy. Dotknąłem jednej, zrobiłem kilka kolejnych zdjęć i trzeba było zawijać na autobus. Tylko, że on nie miał stacji, po prostu przejeżdżał przez fragment parku i tam trzeba było go zatrzymać.
I się nie zatrzymał. Już abstrahuję od faktu, że był ponad 20 minut po czasie, o wiele gorsze jest to, że mimo naszego machania i widocznego wysiłku aby zostać zauważonym z szoferki, kierowca postanowił nas jawnie zignorować i zostawić na pastwie lam. Te lamy to nic strasznego w porównaniu z deszczem, który znów się rozpadał i z powoli zapadającą nocą. Pozostało więc autostopować.
I udało się, zadziwiająco szybko. Byliśmy ze znajomymi, to trzeba było rozłożyć na dwie pary, ale i tak oboje złapaliśmy transport w przeciągu 15 minut. Także Cuenca zwiedzona szybko, intensywnie i efektywnie, widziałem lamę, jechałem po raz kolejny autostopem i się przeziębiłem. Miałem napisać coś krótszego i mieć jakieś coś ciekawego na zakończenie, ale wygląda na to, że mi się nie udało.
Trudno, najwyżej nie dostanę zbyt dużo lajków, ale przynajmniej dotykałem lamę.
Mancora, Peru
Krótka anegdota o podróżowaniu z kimś
Ostatnia wrzutka na blogu — jak oszczędzać w podróży — kończyła się informacją, że zatrzymałem się na wolontariacie. Za to że 25 godzin tygodniowo postoję na barze relaksując się z rana, albo rozkręcając melanże z wieczora, za zakwaterowanie i wyżywienie to nie jest praca, tylko sposób na oszczędzenie ponad stu dolarów na tydzień pobytu nad morzem. Jednym słowem chillujemy.
Jestem pozytywnie zaskoczony symbiozą wolontariatu. Obie strony tutaj korzystają, choć właściciele o wiele bardziej. Mając kilka osób na wolontariacie, cały czas ktoś jest na barze, generuje się ruch, ale przede wszystkim zachędza to ludzi. O wiele milej zatrzymać się w miejscu gdzie widać dobrze bawiących się ludzi. To że miejsce jest żywe w dużej mierze zawdzięcza wolontariuszom. Jest to dobry, samonapędzający się mechanizm, w którego trybach mam przyjemność się znajdować. Do tego jeszcze jedna koleżanka jest tutaj z Polski, to już w ogóle przejmujemy to miejsce.
No i tak leci czas strasznie szybko, jak to bywa na urlopie. Bo to jest urlop, jawny odpoczynek od podróżowania, które męczy zarówno psychicznie jak i fizycznie. Także na leżeniu w hamaku, piciu drinków, bieganiu po plaży, chodzeniu na slackline i ogólnopojętym chillowaniu minął już ponad tydzień ciężkiej pracy. I tak się składa, że ciągle jest coś do roboty i mimo osiadłego trybu blog w dalszym ciągu pozostaje zaniedbany.
I tak sobie pomyślałem, że skoro teraz mam trochę czasu, a i sytuacja się delikatnie zmieniła i nie podróżuję już sam, to może napiszę właśnie o tym. Bo teraz mam porównanie, bo jestem na bieżąco, bo widzę jak to się zmieniło i takie tam. Zacząłem od sprawdzenia, co też inni napisali na ten temat. Po tym drobnym researchu stwierdziłem, że raczej nie napiszę tego wpisu z dwóch powodów.
Po pierwsze podróżuję z ziomkiem, a wszelkie próby napisania tytułu do takiego wpisu nasuwają skojarzenia ludzi w związku. To jeszcze dałoby się jakoś obejść, drugi powód jednak nie jest już taki prosty do przeskoczenia. Nie mam pojęcia w jaki sposób mógłbym to napisać, aby nie stworzyć banału, który widziałem w innych miejscach internetu. Mogę jednak napisać drobną anegdotkę, która by się nie wydarzyła gdybym podróżował sam.
W naszym hostelu znajduje się restauracja, a raczej pomieszczenie, w którym kobitka gotuje. Taka drewniana buda, lecz zaskakujące jedzenie jest bardzo dobre. Naprawdę wyśmienite, porcje znaczne, ceny rozsądne i naprawdę dobrze się złożyło, że tak jest. Praktycznie wszystko co tam jadłem było naprawdę dobre i zdarzył się tylko jeden drobny incydent. Raz zamówiłem szarlotkę z lodami i faktycznie dostałem szarlotkę. Jednak nie z lodami, a z dwoma soczystymi, oszronionymi i polanymi czekoladą gałkami ziemniaków. Puree dokładniej. Wróćmy jednak do anegdoty.
Codziennie rano dostajemy od tamtej Pani również śniadanie. Dość biedne, bo tylko kawa, bułeczka, kąsek masła i kawałek omleta lub sadzone jajko, więc po dokupieniu jakiegoś pieczywa, awokado i owoców może być naprawdę spoko. W każdym razie zawsze są jajka i zawsze są niedosolone. I cały problem kończy się w miejscu gdy pojawia się solniczka, tam też również zaczyna się anegdota.
Przymiotnik jakim można by opisać Peruwiańczyków nie oscylowałby zbyt blisko porządni. W dużej mierze przeważa tutaj prowizorka, a mnóstwo rzeczy zrobionych jest na przysłowiowy odpierdol, 30% nie więcej. Na przykład stół do bilarda (już abstrahując od jego stanu, jak i stanu kijów) jest nachylony pod kątem widocznym gołym okiem. Na barze do krojenia limonek jest nóż do chleba, głośnik można by przewiesić w znacznie lepsze miejsce, lampy które rozstawiamy co wieczór są w takim stanie, że najchętniej trzymałbym z dala od energii elektrycznej. Szafki mają zawiasy na górnej krawędzi, więc są skrajnie niewygodne. Wiecie, takie małe rzeczy, które łatwo i małym nakładem można by poprawić. Drobiazgi które irytują, ale są zbyt małe żeby je poprawiać. Na przykład solniczka.
Jak się zapewne możecie domyślić dość byle jaka. Pusty słoiczek z wybitymi dziurami we wieczku. W środku zwyczajna sól kuchenna, a do tego surowy ryż. Ryż wspaniale wyciąga wodę, jeszcze lepiej niż sól, dlatego też suszy się w nim wszelką zamoczoną elektronikę, telefony spłukane w kiblu, itp. W solniczce też dobrze się sprawdza, zapobiega zbrylaniu się soli i wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie drobna niedogodność. Otwory w solniczce są średnicy pozwalającej ryżowi swobodnie wypadać podczas solenia. Czyli w praktyce soląc co rano śniadanie posypuję je również ryżem. Albo ryżując je, jednocześnie solisz.
No i podróżując samemu zapewne westchnąłbym smutnie nad jej losem, przeszedł z tym do porządku dziennego, co ranek irytując się nieznacznie, tydzień po wyjeździe zapomniał i tyle. W przypadku gdy jest nas dwoje i obaj znamy swoją pogardę do tego typu hochsztaplerki wystarczyło tylko że na siebie spojrzeliśmy. Nie musiałem tłumaczyć jak wchodzi to w konflikt z moim perfekcjonizmem, poczuciem dobrego smaku i dlaczego taki drobiazg może być aż tak bardzo irytujący. Nie było potrzeby, bo od razu to wiedzieliśmy. Poryżowaliśmy sobie jedzenie sprawdzając ile soli przy okazji wypadnie z pojemnika, postawiliśmy na środku, oglądnęliśmy dokładnie, zamieniliśmy parę ogólnych zdań o upadku rasy ludzkiej, pośmialiśmy się trochę i tak minęło nam śniadanie.
Tak też mijają śniadania od jakiegoś tygodnia i będą wyglądać podobnie przez kolejny tydzień. I jestem praktycznie pewien, że pierwszą rzeczą jaka będzie mi się kojarzyć z wolontariatem w Peru będzie ta solniczka. Gdybym I właśnie to jest jedna z większych różnic pomiędzy podróżowaniem samemu, a z osobą którą się dobrze zna.
Pozytywny WARIAT
W Mancorze poznałem kilka wspaniałych osób, z którymi spędziłem naprawdę dobry czas. Niestety nie będę opisywał tego z kilku powodów, po pierwsze mój wizerunek poważnego blogera i człowieka mi na to nie pozwala, po drugie większość żartów i śmiesznych zdarzeń jest humorem sytuacyjnym i opisywanie tego nie dość że nie byłoby śmieszne i interesujące, to jeszcze odarłoby to z magii w moich wspomnieniach. Po trzecie nie chcę też za bardzo opisywać innych ludzi, ani zamieszczać ich zdjęć. Pozwolę sobie jednak wrzucić filmik z moim znajomym, który spreparowałem dla niego po jednej z imprez.
Widziałem ISS
I wcale nie chodzi o organizację terrorystyczną, ale o międzynarodową stację kosmiczną. Jedna z najdroższych ludzkich inwestycji w historii, zbudowana wspólnymi siłami wielu narodów (konstrukcja modułowa), krążąca wokół Ziemi z pierwszą prędkością kosmiczną — czyli taką, która generuje siłę odśrodkową przeciwdziałającą przyciąganiu grawitacyjnemu. Mieszkają tam sobie astronauci i jeden z nich nawet nagrał covera Space Oddity, zresztą posłuchajcie.
W każdym razie kosmos, inżynieria, nowoczesne technologie, rozwój i takie tam, czyli interesująca sprawa. Szczerze mówiąc to Sokół się o wiele bardziej się tym interesuje, dla mnie kosmos jest zbyt nieosiągalny żeby poświęcać mu uwagę i sam bym nie sprawdzał gdzie i kiedy będzie widoczna. A skoro już tak się stało, to chętnie zobaczyłem tę jakże interesującą z inżynieryjnego punktu widzenia konstrukcję, drobny żarzący się punkt mknący po nocnym niebie.
Wspominałem już trochę o wolontariacie, na blogu wspominałem też trochę o sobie, no i jakbym miał tak jednym słowem określić jak wyglądał tamten czas to napisałbym — melanż. Dlatego też nasz nowy znajomy, jak tylko dowiedział się, że wychodzimy na chwilę na plażę zobaczyć międzynarodową stację kosmiczną, to stwierdził że pójdzie zobaczyć z nami tę hehe stację. Trochę się zdziwił, że mówiliśmy prawdę, ale również był pod wrażeniem.
I tak naprawdę każdy może ją zobaczyć i być pod wrażeniem, wystarczy ściągnąć aplikację ISS Detector i telefon powie Ci kiedy i gdzie na niebie stacja będzie widoczna. Nie żebym reklamował to komercyjnie, czy pokazał wam jakieś zdjęcie nocnego nieba (ciągle próbuję zrobić dobre). Tak tylko wspomniałem, bo to przecież jest międzynarodowa stacja kosmiczna.
Skończyłem WOLONTARIAT
Zaczynając „pracować” w hostelu traktowałem to jak możliwość oszczędzenia pieniędzy w podróży, która pozwoli mi się zatrzymać w jednym miejscu i odpocząć, bez poczucia zmarnowanego czasu. I nie myliłem się w tych kwestiach, jednak nie spodziewałem się, że stanie się to dla mnie czymś więcej, a nawet o wiele więcej. To była jedna z najlepszych decyzji jakie podjąłem podczas całego wyjazdu, poznałem kilka osób, których nie zapomnę do końca życia, a i mam nadzieję że jeszcze spotkam, a do tego pożegnanie było bardziej rzewne niż po Dumbledorze.
Nie spodziewałem się tego zupełnie, bo mimo że uważam innych ludzi za jedną z najważniejszych rzeczy w życiu, to wcale nie przywiązuję się zbyt łatwo. Nie z każdym można złapać dobry kontakt, ale nie będę wam tłumaczył takich banałów. Wspomnę że moje wymagania jawią mi się na dosyć wygórowane na tle statystycznych obywateli. Drugą kwestią jest czas, zazwyczaj trzeba go trochę spędzić wspólnie zanim się zsynchronizujemy.
A tutaj takie coś. Sytuacja prawie jak z bajki, kilkanaście osób z różnych części świata, spotkało się w dość niepowtarzalnym okresie swojego życia, w miejscu w którym już najprawdopodobniej nigdy się nie pojawią. Czasu nie było wcale aż tak dużo, ale za to każdemu zależało, żeby wprowadzić jak najlepszą atmosferę.
I udało im się.
Już parę dni przed wyjazdem czułem się nieswojo, a jak doszło do żegnania się, to serce podeszło mi do gardła. A szczególnie gdy następnego dnia obudziłem się i nie miałem wokół siebie znajomych twarzy. Jest wyjątkowo rzadką sytuacja, co może zobrazować fakt, że te kilka zdań piszę już trzecią godzinę.
I zdaję sobie sprawę, że nie wszystko co dobre może wiecznie trwać, a już szczególnie wakacyjne przygody. Z czego jednak sobie nie zdawałem sprawy, to jak bardzo mnie to dotknie. Tak bardzo, że nie czuję się na siłach przeżyć coś podobnego w najbliższym czasie.
Postanowiłem kontynuować podróż zwaną życiem, na jakiś czas starczy mi wielkich podróży. Zostanę w Peru jeszcze miesiąc, zobaczę Machu Picchu i wracam.