Kolejny miesiąc podróży i kolejne zdjęcie niczym z okładki ulotki agencji turystycznej. Nie żeby było ich jakoś strasznie dużo, bo to nawet pół roku nie minęło, a zdjęcie takie udało mi się już po raz drugi. No i trochę pojeździłem.
Coban, Gwatemala
Cały dzień zajęła podróż do tego miasteczka. Najpierw znad jeziora Atitlan do stolicy kilka godzin w wytrzęsarce, by wyjść na nagrzany beton w poszukiwaniu czegoś dalej. W pierwszym miejscu gość chciał żebym zapłacił za plecak, jako za kolejną osobę, no to rezygnuję, wiadomo. Pochodziłem jeszcze trochę kontemplując spływający po plecach i twarzy pot, aż w końcu znalazłem coś w miarę cywilizowanego. Cywilizowanego także nie w jakimś podejrzanym i śmierdzącym garażu, gdzie gość nawołuje ludzi z ulicy. Wchodzę więc, a tam normalnie kasa, okienko, rozkład, wszystko. Zamieniłem kilka słów z jakimiś Niemcami, kupiłem bilet za 150% ceny podejrzanego (i tak lepiej niż płacić za plecak) no i pojechałem. Kolejne długie godziny w upale, duchocie z wibracją.
W ogóle to noc wcześniej ograniczyłem sobie sen, żeby być zmęczonym i podczas podróży łatwo zasnąć. Jednak nie wziąłem poprawki na to, że autobusy w Gwatemali bardziej zasługują na miano rollecoastera niż środka transportu. Całą drogę musiałem trzymać się rurek i być w ciągłym skupieniu, aby nie zsunąć się z siedzenia, nie uderzyć głową o szybę, rurkę i w ogóle przeżyć. Także zmęczony zafundowałem sobie jeszcze dzień pełen atrakcji i jak dojechałem do Coban, to chciałem jedynie coś zjeść i iść spać. Nawet deszcz mnie przed tym nie powstrzymał.
Bo jedzenie to głównie takie kupowane na ulicy. Nie ma sensu chodzić do restauracji, tak samo jak nie ma sensu się zatrzymywać w większych miejscowościach, ale o tym kiedy indziej napiszę. Poszedłem przejść po mieście zobaczyć co tam w trawie piszczy i znalazłem stoiska z meksykańskimi taco. No, no, no, w takim razie spróbuję, żeby mieć porównanie. Choć jak się zbliżyłem, to moja skorpionie zmysły się włączyły. Patrzę na ceny i myślę sobie, hola, hola. Coś tu jest nie w porządku. Trzy sztuki za 10 quetzali, a cztery sztuki za 15. Przecież jak się kupuje więcej powinno być taniej, a tutaj wręcz przeciwnie. Musiałem więc wziąć dwie porcje po 3 sztuki. A potem jeszcze jedną.
Semuc Champey, Gwatemala
Byłem dziś w parku narodowym w Semuc Champey. Tam jest taka bardzo ładna rzeka, z delikatnymi wodospadami, jaskiniami, mnóstwem roślinności no i wodą o wyjątkowo intensywnym kolorze. Jest to takie miejsce w którym robi się zdjęcia do katalogów turystycznych. I takie też zdjęcie zrobiłem, ale nie wrzucę go tutaj, o nie. Tutaj muszę wrzucę nie aż tak atrakcyjne zdjęcie ze swoją japą i napisać coś, żeby wyszło że jestem sympatyczny, to wtedy może więcej ludzi będzie lajkować mojego bloga.
Ta miejscówka znajduje się zaledwie 40 km od miejscowości Coban. Miejscowości do której się przyjeżdża, aby zobaczyć ten park narodowy. Ktoś naiwny mógłby pomyśleć, że w takim razie dojazd nie będzie najmniejszym problemem, ale wcale tak nie jest. I mówię to z perspektywy osoby, która podczas studiów często, gęsto wracała do domu pociągiem, zanim jeszcze pendolino komukolwiek skojarzyłoby się z pociągiem. Także długie godziny telepania się, stania na polu, ekstremalne temperatury, opadająca deska, śmierdzący współpasażerowie, niedające się otworzyć okna to dla mnie chleb powszedni.
Oczywiście wszystko załatwiam sobie sam i korzystam tylko z transportu publicznego. W moim hostelu jest możliwość wykupienia całodniowej wycieczki do tego miejsca, co kosztuje prawie 200 zł. Nie wiem co oni musieliby tam zaoferować za 200 zł w miejscu, gdzie dobry obiad można zjeść za mnie niż dychę.

W ogóle to jestem taki monotematyczny. Ciągle piszę o tym, że transport tutaj jest kiepski, ale on naprawdę jest beznadziejny. Jeszcze do tego dałem się dziś złapać na naganiacza do autobusu i zapłaciłem jemu, a nie kierowcy. Co prawda oszukał mnie tylko na 5 zł, ale że dałem się nabrać na taki tani numer, to nie umiem sobie wybaczyć.
A sama jazda bardziej przypominała bardziej przejażdżkę rollercoasterem, niż szybkie i wygodne przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Drogi są w tak beznadziejnym stanie (o ile te klepiska można nazwać drogami), że podczas jazdy trzeba nieprzerwanie trzymać się barierek czy siedzeń i człowiek tylko myśli, kiedy to się skończy. A co gorsza w takich warunkach nie za bardzo da się czytać.
W każdym razie 40 km, 4 godziny jazy, 25 złotych. Wjazd na teren parku narodowego kolejne 25. Tak to już nawet się nie kryli z tym, że przyjezdnych kasują więcej. Na ścianie wisiał cennik i można było zobaczyć, że lokalni płacą pół ceny. Nie uwierzyli mi, że jestem lokalny.
No i pochodziłem sobie tam pooglądać. Wszedłem na punkt widokowy zrobić kilka zdjęć. Spociłem się niemiłosiernie. Minąłem kilkanaście osób chcących sprzedać mi wodę. Wszedłem do wody i zrobiłem sobie w niej selfie. Wyciągając aparat z plecaka na brzegu niechcący przesunąłem go do kałuży. Wyjąłem wszystko z plecaka i go wykręciłem. Włożyłem stopy do wody i po chwili je wyciągnąłem przerażony. Zorientowałem się, że nie ma się co bać małych rybek skubiących martwy naskórek. Poczułem się jak wielka dama na pedicurze rybami. Zorientowałem się, że jeśli powrót ma trwać kolejne 4 godzinnym to muszę wracać.
Tak teraz sobie myślę, że skoro już wstawiłem swoją fotę, to i w opisie powinienem być bardziej sympatyczny. Spróbujmy więc.
Hej ludziska! Dziś był taki wspaniały dzień i tak świetnie się bawiłem! Zobaczyłem przepiękny park narodowy, kąpałem się w wodospadach i zrobiłem mnóstwo selfie z moją uśmiechniętą twarzą, żeby zaakcentować jaki jestem fajny i szczęśliwy. A jestem bardzo szczęśliwy, bo ta przygoda wypełniła mnie pozytywną energią na kolejne podboje. Pozdrawiam wszystkich, lajk4lajk, obs4obs.
Flores, Gwatemala
Ostatnia notka cieszyła się ogromnym zainteresowaniem i teraz nie wiem czy dlatego, że była wyjątkowo dobra, że miała ciekawy opis, że napisałęm lajk4lajk, czy że umieściłem tam zdjęcie swojej uśmiechniętej twarzy. W celach researchu wrzucę kolejną fotę mojej uśmiechniętej japy, tym razem ze słabym jakościowo zdjęciem i napiszę historyjkę dobrą jak zawsze.
Ale najpierw jeden akapit o podróżowaniu. Albo trzy. W końcu tu też trzeba było tu dojechać. Ponieważ gardzę transportem dla turystów (a raczej w obecnej sytuacji gardzę kilkukrotnym przepłacaniem za nie), zabieram się jak zawsze publicznym. A to jest szaleństwo i mimo że teraz już znam język, to wcale wszystko co tam się dzieje nie jest dla mnie oczywiste. W ogóle najpierw to w hotelu recepcjonistka mnie przekonywała do kupienia ich przejazdu, że bezpośredni i że ceny są porównywalne jakbym jechał publicznym, a to jeszcze będę miał zamieszania z przesiadkami. No i nie myliła się, zamieszania było tam mnóstwo, ale z całą resztą kłamała.
Na szczęście mój wskaźnik do wykrywania bullshitu zrobił się wyjątkowo czuły i przejrzałem jej grę. Kupiłem w pobliskiej stołówce śniadanie za 12 qtz (jakieś 5zł) i poszedłem na dworzec. Tutaj akurat dworzec był dworcem bardziej z nazwy niż z wyglądu, bo to jedynie klepisko z miejscem na autobusy. Jako że wolna amerykanka, to busy mają swoich zaganiaczy, no i tak też mnie zwabili. Mówił, że do Flores nie ma bezpośredniej drogi, ale załatwimy to. No to ok, zaryzykujmy. Pieniądz jeszcze jakiś w miarę akceptowalny chciał za ten swój przejazd, także nie targowałem się. Jak się później okazało, przy pierwszej przesiadce zaganiacz dał część pieniędzy temu z drugiego autobusu, z instrukcjami gdzie chcę jechać. W sensie te pieniądze, które dałem pierwszemu to były za całość. On odliczał sobie za przejazd, a kolejnemu dawał resztę na wszystkie kolejne transporty, jak w sztafecie. A przesiadałem się 3 razy.
W sumie to 4 razy, bo jeszcze musiałem się przeprawić przez rzekę. Dosłownie kilka minut na łódce, ale ta podróż (w połączeniu z wczorajszą) tyle trwała, że jak się przesiadłem na łódkę to miałem wrażenie, jakbym cały świat przejechał i już dalej autem nie można. Dla miejscowych to był zapewne jedyny sposób pokonania rzeki o średnicy kilkunastu metrów, z którego pewnie dość często korzystali. I do tego ten lokalny folklor, bo byłem jedynym obcokrajowcem w każdym z transportów. Że jeszcze mam kilkanaście centymetrów wzrostu więcej niż wynosi średnia kraju (i do czego są dostosowane pojazdy), to wzbudzałem niezdrowe zainteresowanie wszystkich dzieci, jakie tam były. Jeszcze jedna rzecz dotycząca autobusów miejskich. Zazwyczaj można w nich kupić praktycznie wszystko. Na każdym przystanku wsiadają miejscowi i sprzedają lody, ładowarki do telefonów, parasolki, okulary, powerbanki, napoje, przekąski, a w niektórych miejscowościach konkretniejsze jedzenie, czy nawet pełne obiady. Pech jednak chciał, że akurat nie na tej trasie, na co wtedy liczyłem.
Później już tylko musiałem z miasta dostać się na pobliską wyspę. GPS jak zazwyczaj gdy jest potrzebny nie chciał działać, jednak dowiedziałem się od policji. Półtora kilometra jedną ulicą, większość ludzi bierze taksówkę. No, ale nie ja. Ja postanowiłem się przejść, bo to tyle czasu bez ruchu i bez powietrza, a i tak jestem spocony jak świniak. Tylko dlatego nie było 5 przesiadek. W każdym razie dojechałem, ogarnąłem sobie miejscówkę i elegancko. Zatrzymałem się w najlepszym hostelu jaki w życiu widziałem, klima w pokojach, ogromny ogród z barem, sala bilardowa, cały wypełniony lokalną sztuką, no naprawdę niesamowity. Miał tylko jeden drobny mankament. Nie było internetu. Tzn był, ale nie działał. Podróżując samotnie z moim introwertyzmem i prowadzeniem blogaska nie wyobrażam sobie, żeby zatrzymać się gdzieś, gdzie nie ma internetu.

Mieli za to ładną tabliczkę informującą, żeby zużyty papier wrzucać do kosza. Tutaj wszędzie tak jest.
Następnego dnia rano przez godzinę próbowałem połączyć się, żeby wyszukać innego miejsca. W ogóle jak włączycie stronę tripadvisora na telefonie, to dostajemy informację, że o wiele wygodniej jest korzystać ze specjalnej aplikacji. I jest to zapewne prawda, bo ta jebana informacja pojawia się na każdej podstronie. W każdym razie ściągnąć to by się na pewno nie dało przy tamtym internecie. W końcu musiałem się zdecydować na najbardziej niemiłą opcję i spytać pani pracującej w hostelu o polecenie innego. Oczywiście wywiązała się dyskusja.
Byłem miły. Zagadałem, że wiem, że to niezręczne i że gdyby się dało uniknąć to bym jej nie pytał, no ale internet tutaj nie działa i nie mam pojęcia jak inaczej mógłbym uzyskać taką informację. Zaczęła mnie przekonywać, że tu jest bilard, że jest klima, że jest fajnie. Żeby nie przedłużać tej rozmowy postanowiłem przedstawić jej bardzo obrazowy przykład.
Proszę sobie wyobrazić, że poznała Pani idealnego mężczyznę. Wysoki jak brzoza, owłosiony jak koza, umięśniony, szarmancki, inteligentny i w ogóle cud, miód, orzeszki. Rozchyliła usta, wstrzymała oddech, tętno jej wzrosło, a ja kontynuuję. Jest tylko jeden szkopuł, jedna maleńka niedogodność. Nie ma penisa. Z tego też powodu wszystkie inne jego zalety stają się bezwartościowe. Ja mam mniej więcej tak, gdy zatrzymuję się w miejscu bez internetu.
Poruszona moim nieszczęściem niewiasta poleciła mi inny hostel. Ale miałem napisać o zdjęciu. Jakiś rok temu wymarzyłem sobie, żeby podczas podróży spotkać kogoś, kto zagra na gitarze i zaśpiewa Blowing in the wind, tak jak miało to miejsce w książce Wielki Las. Udało mi się spełnić to marzenie dość szybko, jednak nie byłem wcale z tego zadowolony. Bardziej mnie to rozczarowało niż spełniło.
A wczoraj spełniło się marzenie, którego nigdy wcześniej sobie nie wymarzyłem. Spotkałem na ulicy kilku gości i jeden z nich właśnie wyciągał gitarę. Po pierwszych nutach już wiedziałem, że zostanę dłużej, bowiem zaczął grać piosenkę, którą zawsze grał mój współlokator z akademika Tenacious D — Tribute. Zostałem z nimi i przeszliśmy przez wszystkie piosenki z płyty Pick of Destiny. Nie przypuszczałem, jak bardzo poprawi mi to humor.
Po raz kolejny widziałem też dziką tarantulę. Zresztą wrzucę fotkę na bloga, jak wymyślę o czym napisać kolejny post. Pojechałem również na pobliskie ruiny starożytnego miasta Majów Tical - we wpisie znajdują się przygody, jakie mnie tam spotkały.
San Ignacio, Belize
W Flores posiedziałem sobie trochę dłużej, niż zakładałem, także rwałem się do przygody. Wreszcie wyjechać z kraju, zobaczyć coś nowego. I to jeszcze do kraju, gdzie urzędowym jest język angielski. No to pojechałem sobie, oczywiście nie obyło się bez zamieszania z przesiadkami, bez zamieszania na granicy i bez taksówkarzy, próbujących zarzucić wysokimi cenami. Udało mi się jakoś odnaleźć w punktu transportu publicznego i szok. Oni faktycznie mówią po angielsku. Co więcej, to z hiszpańskiego niewiele rozumieją. Z takim pretensjonalnym akcentem mówią i w spora część populacji to ludzie czarni. Udało mi się zajechać do maleńkiego San Ignacio i nawet bez trudu odnalazłem hostel. Całkiem ładny, ale jakoś coś nie tak.
Nie że w hostelu, tylko ogólnie tam, w Belize. Dziwnie mi było, że mówią po angielsku, dziwnie się czułem, prawie jak na Bronxie. Takim jak widziałem w telewizji kilkanaście lat temu. Jak na turystyczne okolice, to też nie było zbyt turystycznie. Maleńkie miasteczko, gdzie były jedynie biura podróży oferujące całodniowe wycieczki na pobliskie atrakcje. I na miejscu można było zobaczyć proces produkcji czekolady, ale prócz tego to się nigdzie nie wybrałem. Po pierwsze strasznie drogie były te wycieczki po jaskiniach (od 80$), do tego jeszcze nie można robić tam zdjęć. Jak to w ogóle, to po co innego miałbym tam jechać, niż zrobić fotę na blogaska? A wiecie dlaczego jest zabronione? Bo parę lat temu jakiś turysta wypuścił aparat i rozbił szkielet, który tam leżał prawie 2 tysiące lat.

Więcej czekolady można zobaczyć tutaj.
No i koło San Ignacio były też jakieś ruiny miasta majów. Tyle się ich naoglądałem w życiu, no ale co mam robić jak nie pójdę? No to poszedłem. Po tym co widziałem wcześniej, to nie zrobiły na mnie wrażenia. Nawet zdjęć w ogóle nie zrobiłem, a raczej tylko jedno. Pracowali tam archeolodzy, którzy powolutku odkopywali pozostałości. Bardzo powolutku, z tego co mówili. I opowiadali też, że po tak długim czasie, to opuszczone miejsca majów postały pokryte glebą o grubości kilku metrów i zarosły drzewami. Dlatego też trudno jest zlokalizować coś takiego, ale też możliwe jest odkrycie kolejnych. No, ale im na tej miejscówce zostało jeszcze kilka lat kopania.
Spotkała mnie tam jeszcze jedna godna wspomnienia przygoda. Otóż w hotelu spotkałem tego samego Niemca, z którym rozmawiałem parę minut w drodze de Semuc Champey. Tylko poznanie się nie było takie proste, z kilkanaście minut minęło zanim się zorientowaliśmy gdzie to się widzieliśmy. Z tego nagromadzenia pozytywnych wrażeń, aż zaprosiłem go do znajomych na facebooku. Nie robię tego prawie w ogóle, bo wiem że i tak nie będę z tymi ludźmi rozmawiał, więc po co?
Niedługo po tym uciekłem z Belize. Nie chciałem przepłacać, ani zatrzymywać się w tamtym miejscu, więc wróciłem do Flores, aby zaraz potem wyruszyć do Meksyku inną granicą. No i ruszyłem, płacąc przy tym 20 dolarów wyjazdowego z Belize.

Jedzenie za to mają dobre. I robię smażą tortille głębokim oleju, przez co są takie miękkie i puszyste.
Palenque, Meksyk
Pierwsze doświadczenie w Meksyku — autostop.
Dziś znowu beznadziejne zdjęcie, wiem o tym. Niestety taki urok spontaniczności w połączeniu z przednią kamerą telefonu, ale przecież to treść i fakt, że na zdjęciu jest moja facjata jest tu najważniejszy, żeby dostać jakieś lajki. Prawda?

Rzućcie okiem tutaj.
Bilet do Ameryki Południowej kupiłem mniej więcej wtedy gdy zwalniał się wakat Pablo Escobara. Teraz jestem już w Meksyku żeby złożyć CV w tej sprawie, ale raczej nie rozważą go pozytywnie. Jestem niewierzący, a to jest straszna przeszkoda, jeżeli chcesz zostać słynnym gangsterem. A tak na poważnie, to Meksyk mnie zaskoczył. Mają tutaj naprawdę dobre jakościowo drogi i ten pryzmat Meksyk wydaje mi się być o wiele bardziej cywilizowany niż cała reszta Ameryki Środkowej razem wzięta. Na razie to takie przypuszczenie, ale niedługo je zweryfikuję.
W ogóle to trochę mi się posypały plany. Tzn planowałem objechać sobie Meksyk, aż do końca półwyspu Jukatan i tam w mieście Cancun wskoczyć w samolot, który zabierze mnie w pobliże Peru, gdzie za jakieś 40 dni muszę być. Okazało się jednak, że bilety lotnicze to będzie jakieś 400$, co jest delikatnie mówiąc dość wysoką ceną. Znacznie wyższą niż zapłaciłem za bilet z Polski tutaj. Tak wysoką, że zawrócę i pokonam po raz kolejny trasę lądową. Liczyłem się z taką opcja i byłem na tyle przewidujący, że odpuściłem sobie kilka atrakcji, które teraz będę mógł odwiedzić.
Teraz jak na to patrzę, to mogłem się przebić przez o Belize, przetrzymać te kilka dni i zrobić sobie takie kółeczko. A tak to przyjechałem naokoło przez sporą część Meksyku aż do północnej granicy Belize. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Trochę słabo, bo nie lubię jak moje plany nie wychodzą tak jak sobie założyłem. No i będę mógł tylko zobaczyć mały fragment Meksyku, bo powrót może trochę zająć, no ale trzeba się umieć dostosowywać do świata, gdy świat się nie chce dostosować do nas. A jak się podróżowało do Meksyku? Tak jak wszędzie tutaj, długo i uciążliwie. Z Belize wróciłem po kilku dniach do Gwatemali, żeby następnego dnia wyruszyć do kraju sombrer, kastanietów i ludzi, którzy mają zbudować mur odgradzający ich od najlepszego państwa na świecie. Żeby z jedynej turystycznej miejscowości w okolicy dojechać do jedynej granicy z Meksykiem w okolicy (jakieś 100 km pomiędzy nimi) należy poświęcić prawie 3 godziny i trzeba zrobić dwie przesiadki. No chyba, że ktoś wyrobi się na 7 rano, to wtedy jeździ bezpośredni, ale no bez przesady jestem na wakacjach.
Także jechałem sobie. W upale, po wybojach, z kilkoma przesiadkami to już wiadomo i nie będę po raz n-ty pisał tego samego. I tak dotarłem do granicy z Meksykiem, gdzie po raz pierwszy celnicy się mną zainteresowali. Wszystkie poprzednie granice to widząc pojedynczego gościa z plecakiem, a jeszcze z pieczątkami z wielu krajów po prostu mnie puszczali. Wbijali swoją pieczątkę, inkasowali opłatę i idź Pan. A w Meksyku nie było już tak łatwo. Musiałem wypełnić jakieś papiery, opowiedzieć o sobie i swojej wycieczce, zadeklarować czas, jaki chcę zostać w Meksyku i iść na przeszukanie.
Nie lubię przeszukań. Rozumiem że trzeba, że bezpieczeństwo, że muszą wykonywać swoją pracę, ale niewiele rzeczy jest dla mnie mniej stresujące niż przekraczanie granic. Przecież nie mam nic nielegalnego, czy zabronionego (nie można w ogóle jedzenia przewozić), więc powinno iść jak z płatka. Nie zmienia to jednak w żaden sposób faktu, że mnie to stresuje i to bardzo. To jest tak samo jak wychodząc ze sklepu boję się, że bramka zacznie szaleć akurat jak będę wychodził, tylko w o wiele większej skali. Idę więc z pewną miną i duszą na ramieniu, a tu jeszcze policyjny pies do wykrywania narkotyków.
Myślę sobie łomatkobosko, teraz już na pewno mnie zamkną. Bo przecież jest najzupełniej możliwe, że ktoś się o mnie otarł i zostawił zapach swoich nielegalnych rozrywek, albo idąc wdeptałem jakieś resztki blanta w szpary w podeszwie, czy po prostu pies wyczuje moją niechęć do tej rodziny zwierząt i ze zwykłej złośliwości zacznie szczekać. Nie było się jednak czego bać, bo pies cały czas spał, a celnik przeszukując bagaż zrobił taką prowizorkę, jak moje prace na lekcje plastyki. Później był drugi punkt kontrolny, który różnił się tym, że nie było psa, a celnik miał na sobie rękawiczki. Ten już oglądnął trochę bardziej wnikliwie — otworzył również boczne kieszenie plecaka. I w sumie tyle byłoby różnic.
A co robić za granicą? Normalnie powinny jeździć busiki, co się nimi dostaniesz do większego miasta, no i nawet podobno jakiś miał przyjechać za 20 minut, ale jeśli podróż mnie czegoś nauczyła, to jest to zwyczaj sprawdzania informacji. Gdyż zazwyczaj za polecenie jakiejś usługi dostają parę groszy, więc musisz zapłacić większą cenę. Więc tak sobie idę troszkę dalej i widzę, że jakaś kobiecina siedzi za sterami sporego auta i szykuje się do odjazdu. Spytam, czy mnie nie zabierze, przypomniałem sobie formy grzecznościowe i ukułem dość misterne pytanie czy jeżeli ma miejsce i jedzie choć trochę w kierunku Palenque. to czy nie mogłaby mnie wziąć na autostopa. Okazało się, że z 7 kobiet i jedno dziecko miało jechać tym samochodem, ale i tak mnie przygarnęła. Zostawiły mnie przy miejscu, skąd złapałem busika do Palenque.
Prócz tego Meksyk mnie troszkę rozczarował — nie widziałem nikogo w sombrerze, nikogo z wąsami, a kupić tacosy było trudniej niż w Gwatemali. No, ale dopiero zaczynam swoją przygodę w tym kraju.
Kolejnego dnia znalazłem najgorsze taco, jakie jadłem. Mięso było pełne chrząstek i wyglądało to tak, jakby one tam były specjalnie dodane. Oddzielone, rozdrobnione i dosypane do jedzenia. Straszne. Nie przywitał mnie miło ten Meksyk, ale dajmy mu szansę. Niech no sprawdzę co interesującego jest do roboty w tym miejscu. Generalnie nic ciekawego tu nie ma prócz ruin miasta majów. Super, będę miał okazję zobaczyć kolejne ruiny. Tak się złożyło, że w moim hostelu były dwie dziewczyny, z którymi zamieniłem parę słów we Flores, więc wybraliśmy się razem.

Mam wrażenie, że wytatuowani ludzie częściej mają zespół cech, których poszukuję u potencjalnych znajomych.
Te ruiny już mnie tak nie ruszają, że nawet zdjęcia na instagrama nie wrzuciłem stamtąd. Ani jednego. Tak jak wszędzie piramidy schodkowe, takie samo ułożenie budowli, te same plany architektoniczne, standard. Różnica jednak była taka, że tutaj strasznie turystycznie. Mnóstwo osób sprzedających lody, napoje, jedzenie, pamiątki, przewodnicy i porozstawiani na terenie całych ruin. Ciekawe cze w czasach swojej świetności też to tak wyglądało. Apropo pamiątek jeszcze, nie porobiłem zdjęć, bo głupio mi jest zawsze przed sprzedawcami, ale były tam ciekawe rzeczy. Tabliczka ze wzorem przedstawiającym Maja-kosmonautę, fajki w kształcie fallicznym i rytualne noże. W ogóle o co kaman, dlaczego ktoś miałby chcieć kupić replikę rytualnego noża?
Następnego dnia z nowymi koleżankami ruszyliśmy razem w drogę. Postanowiliśmy zajechać gdzieś nad morze.
Ciudad del Carmen, Meksyk
Pomimo nauki języka czasem mam wrażenie, że mnie ludzie nie rozumieją i że nie umiem się dogadać. Niby słowa sam znane, schemat komunikacji też, a jednak jesteśmy na trochę innych płaszczyznach. Okazało się, że jestem na naprawdę bliskiej płaszczyźnie, jak zacząłem podróżować z ludźmi nie znającymi języka w ogóle. Na dworcu autobusowym wszystko ogarnąłem i Pan za ladą powiedział mi, że 200 metrów dalej jest miejsce, gdzie jeżdżą autobusy w to samo miejsce za pół ceny. Oczywiście nie do Ciudad del Carmen, bez przesady. W końcu przesiadki to to, co wszyscy lubią najbardziej.
W sumie kolejne kilka godzin w autobusie, zwyczajowa dniówka w podróży wyrobiona i zajeżdżamy do nadmorskiej miejscowości, która prócz położenia na mapie nie ma praktycznie nic turystycznego. Nie wiedzieliśmy o tym, bo kto by sprawdzał czy miasto nad morzem będzie turystyczne, to się wydaje wręcz oczywiste. A mieliśmy problem, żeby zatrzymać taksówkę. Skoro już w kilka osób jedziemy i mamy kilka kilometrów, to można sobie pozwolić na takie burżujstwo.
Jak już nam się to udało, to kierowca postanowił uraczyć mnie danymi demograficznymi na temat miasta. Ile ludzi, ile samochodów, ile kosztuje baryłka ropy, jakie są wymiary wyspy, jak szybko lata jaskółka europejska. Na koniec wyśmiał nasz pomysł przyjechania tutaj na wakacje. Faktycznie. Na ulicach trudno było znaleźć jakiś ludzi, a co dopiero miejsce z jedzeniem, ale jakoś udało nam się przetrwać noc.
Następnego dnia uderzyliśmy na plażę. W końcu specjalnie po to przyjechaliśmy, a plaża była faktycznie, dość blisko nas i całkiem imponująca. I niesamowicie gorąca. Naprawdę niesamowicie, z jakieś 40 stopni. Temperatura wody w morzu była bardziej bliska temperaturze babcinego rosołu, niż temperaturze zamarzania. I praktycznie w ogóle cienia, praktycznie w ogóle ludzi, co w sumie mnie nie dziwi. Wziąłem sobie do czytania na plażę drugą Diunę, więc jeszcze do tego mogłem się naczytać o usychaniu z pragnienia na pustyni. I jeszcze plaża, nie piaszczysta, nie kamienista, tylko muszlowa.
Jak byłem mały i widziałem pamiątki z nad Polskiego morza, to zawsze myślałem, że znajduje się je gdzieś głębiej niż na plaży i istnieją specjalne łodzie do ich zbioru. A to przecież takie kłamstwo, nad nasze morze są importowane morskie pamiątki z innych miejsc i sprzedawane, aby zrobić dzieciom wodę z mózgu. A tu gdzie przyjechałem, to można łopatą zbierać takie muszle wprost z plaży.
W każdym razie nie wytrzymałem długo. Wróciłem wcześniej do pokoju, żeby się odespać bo temperatura mnie przytłoczyła. Zresztą sam powrót był dla mnie już ogromnym wysiłkiem i jakoś krążąc i zataczając się między pojedynczymi palmami udało mi się minąć hotel i zorientować się kilkaset metrów dalej. Jeden dzień nam wystarczył, żeby się spalić słońcem i zdecydować się na ucieczkę z tamtego miejsca.

W pokoju hostelowym wisiał wspaniały obraz przedstawiający syrenkę Ariel w otoczeniu absztyfikantów.
Jeżeli miejscowość jest niewielka, to praktycznie każdy wie skąd, gdzie, o której i za ile odjeżdżają. A w dużym mieście to kiepsko. Co najwyżej powiedzą, że jest jakiś dworzec, a z poszukiwań w internecie też niewiele się dowiesz. Trudniej jest o wiele znaleźć informacje, a wg. mapy i tego co mówił internet, to nie ma połączenia do Chetumal, gdzie chciałem jechać. Dziewczyny chciały na północ do Campeche, aby objechać cały Jukatan wzdłuż brzegów, ale ja nie miałem tyle czasu, a chciałem sobie pochillować nad wodą. No, ale skoro już tu jestem i raczej nie bardzo opłaca się wracać już do Guatemali, to pojadę dalej z nimi. Najwyżej potem będę się sprężał.

Dziewczyny miały wolontariat w schronisku dla ptaków i pozbierały trochę po klatkach. Ale chyba nie bardzo można wyjechać z czymś takim z kraju.
Z takim zamiarem też przyszedłem na dworzec, skąd okazało się, że jedzie bezpośredni autobus do Campeche, ale jest też możliwość, żeby zajechać do Chetumal, gdzie chciałem. Jest to możliwe, mimo że nie zebrałem się najwcześniej i do tego tylko z dwoma przesiadkami. Pożegnałem się w takim razie i wsiadłem w bus do Escarcegi.
Chetumal, Meksyk
Okazało się, że dojazd wcale nie jest taki łatwy i bezproblemowy. Do Escarcegi dostałem się bez problemu z tylko jedną przesiadką, a potem zrobiło się trochę gorzej. Na miejscu okazało się, że jest tylko jeden bus, który tam jedzie. Wyjeżdża za dwie godziny i kosztuje zatrważające 300 peso (sześćdziesiąt parę złoty), więc nie pozostało mi nic innego, jak łapać stopa. Na mapie patrzę i to jedyna główna droga w okolicy i prowadzi prościutko tam gdzie chcę. Ponad godzinę machałem ręką w upale, aż się poddałem i wróciłem kupić bilet. I tutaj tym razem profesjonalny dworzec autobusowy, profesjonalne uniformy obsługi, profesjonalne ponumerowane stanowiska, pełna profeska.

No to ciekawe, czy dadzą się też profesjonalnie oszukać, pomyślałem pokazując kartę Euro24 i mówiąc że to legitymacja studencka. Tzn. nie jest to takie całkowite oszustwo, bo według informacji karta to upoważnia nas do części zniżek studenckich. Tylko że nie za bardzo wiem jakich i gdzie, więc zawsze pytam w miejscach, gdzie potencjalnie mógłbym je dostać. Tak też było i tutaj, tylko jedyna różnica jest taka, że po raz pierwszy mi się to udało. Także zapłaciłem połowę ceny za bilet, co jawiło mi się jako sprawiedliwa rekompensata za bezowocne łapanie stopa.
Zajechałem więc, znów na jakiś oddalony od miasta dworzec i trzeba było jechać taksówką. Tym razem nie udało się nikogo zwerbować do podzielenia się kosztami, więc samodzielnie zapłaciłem jakieś 5 zł. Kierowca zawiózł mnie do hostelu, który okazał się jednym z ładniejszych hosteli w jakich byłem. Zresztą jeżeli coś wyjątkowo mi pasuje, albo wyjątkowo nie pasuje to piszę o tym na tripadvisorze, bo wiecie pomnik trwalszy od spiżu, te sprawy.
Samo Chetumal to tylko miejsce przejściowe, spędziłem tam jedynie dwie noce, czyli miałem dla siebie jeden dzień w mieście. Przeszedłem się promenadą, wstąpiłem do muzeum kultury Majów (wrócę chyba jako jakiś specjalista). Co ciekawe, mnóstwo rzeczy było u nich podobne, jak w cywilizacji egipskiej. Przypadek? Nie sądzę.
Bacalar, Meksyk
Dotykałem PTAKA
Przyjechałem do Bacalar w Meksyku, na półwyspie Jukatan i zostaję tutaj. Po raz pierwszy trafiłem na naprawdę dobre miejsce w Meksyku. Poprzednie to takie niezbyt turystyczne, a Palenque to aż za bardzo. Wcześniej byłem w Chetumal całkiem niedaleko i po jednym dniu już miałem go dość. A tutaj jest jak w bajce. Hostel bardzo ładny, z kuchnią, lodówką, naczyniami, tuż nad jeziorem. Kawałek od miasteczka, ale jest dobra droga na deskorolce i wreszcie mogę sobie pojeździć, od prawie pół roku noszę ją na plecach, a pojeździłem tylko w dwóch miejscach na razie — Leon i Esteli, obie w Nikaragui.
Teraz jest północ i na tyle ciepło, że piszę sobie w hamaku na molo, a na równoległym jakaś parka uprawia seks. Mam w planach sobie posiedzieć, bo ostatnio w autobusach spędziłem mnóstwo czasu, a w drodze powrotnej będzie to samo. Nie wrzucałem opisu żadnych książek, ale to nie znaczy, że nie czytam. Jestem na trzecim tomie Diuny i postanowiłem napisać o nich jak doczytam wszystkie. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony treścią książki jak i tym, że kolejne tomy nie tracą na jakości. I niedługo będę musiał znów pokonać kilkaset kilometrów na wschód, bo nie chcę wracać przez Belize.
Do tego tutaj jest przepięknie. Wrzuciłem nawet trochę rzeczy na instagrama — https://www.instagram.com/zdzislawin/
W ogóle Belize. Trochę nieoptymalnie zaplanowałem podróż, bo w Belize spędziłem tylko kilka dni w San Ignacio, tuż przy granicy, płacąc przy okazji 20$ wjazdowego. Następnie wróciłem do Gwatemali, aby pojechać dookoła Meksyku. I tą samą drogą wrócę, bo nie chce do Belize. Słabo tam jest. Niby powinno być super turystycznie, bo jedyny anglojęzyczny kraj tutaj i dużo potencjalnych klientów nie miałaby problemu z komunikacją. Ale jakoś tak nieprzyjemnie jest. Nawet w tym małym miasteczku czułem się nieswojo, a o stolicy to się nasłuchałem. Zresztą stolic i dużych miast nie warto tu odwiedzać, więc nie chciałem się przekonywać czy istnieje gorsze miejsce niż Tugesigalpa. Choć powinienem zacisnąć zęby i je przejechać, no ale trudno. Nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem.
Planuję wrócić autostopem. Rozmawiałem z Marcinem z na STOPach przez świat, sprawdziłem jak to wygląda na mapie i jest to wykonalne. Noc w Palenque i z powrotem do Flores. Tam wziąć nocny autobus do Stolicy i tego samego dnia wbić do El Salvadoru. Najlepiej zatrzymać się w mniejszej miejscowości, brońcie bogowie w stolicy. Potem na wybrzeże i do Nikaragui promem omijając całkowicie Honduras. Zatrzymać się na noc w Leon, pojeździć na deskorolce i na wyspę Ometepe, zobaczyć wulkany. Stamtąd blisko do San Jose, zatrzymać się w tym samym hostelu żeby spotkać ziomeczków z obsługi i porozmawiać z nimi po hiszpańsku. Następnie mogę zwolnić tempo, żeby trochę pozwiedzać nowe rzeczy, bo to stamtąd zacząłem podróż na kontynencie. Później już tylko Panama, Kolumbia i w stolicy Peru za jakieś 40 dni spotykam się z przyjacielem. To tak w skrócie, co będzie potem to się zobaczy.
Ale na razie odpocznę sobie kilka dni. Napiszę coś na bloga, odeśpię sobie, nadrobię wiadomości, wyślę pocztówki (w ogóle chciałby ktoś pocztówkę? Za przelew z drobnymi na znaczek mogę wysłać parę dodatkowych kartek), opalę się trochę, popływam, najem ananasów i tacosów. Od kiedy przyjechałem do Meksyku co najmniej raz dziennie jem tacosy. Wspaniałe jedzenie. No i w wolnym czasie będę dotykał ptaka. Tutaj jest taka hostelowa papuga i prawie jak kot. Łasi się, wchodzi na kolana, ramiona i w ogóle aż chce się założyć przepaskę na oko do kompletu.
Niestety po dwóch dniach zabrakło miejsc, bo takie wypasione miejsce jest obciążone rezerwacjami i musiałem się przenieść na miejscówkę 100 metrów dalej. Dostałem tutaj namiot, kawałek miejsca do spania, o wiele bardziej otwarte i integrujące się towarzystwo i połowę poprzedniej ceny. Mnóstwo osób tutaj jest na całkowicie budżetowych sposobach podróży i wyrabiają różnego rodzaju biżuterię, bransoletki, czy po prostu ćwiczą żonglerkę, hula-hop czy inne sztuczki, aby zebrać z tego trochę peso.
Do tego jeszcze przeziębiłem się i ostatnie dwa dni poświęcone na odpoczynek, przeznaczyłem na dogorywanie. Nie no, nie było tak źle, ale ani nie odpocząłem, ani zbytnio nie zrobiłem niczego na bloga. Teraz muszę w parę dni wyrobić się z jednym i z drugim, a potem czeka mnie podróż przez całą Amerykę Centralną.