Sposób podróży uległ zmianie, bo nie jestem już sam. Generalnie zmieniło to sporo rzeczy i chyba nawet napiszę o tym następnym razem, ale mogliście sami się przekonać jak wpływa to na ilość czasu który poświęcam na siedzenie przy komputerze. Wybaczcie.
Panama Ciudad, Panama
Do Panamy przyjechałem aby odebrać ziomka z lotniska i rozpocząć wspólną podróż po bezdrożach świata. Żeby wybadać teren przyjechałem parę dni wcześniej, bo to i hostel trzeba zająć, sprawdzić gdzie dobre jedzenie, jak dojechać na lotnisko i różne inne rzeczy, Byłem tam kilka dni przed datą przylotu i to było stanowczo za wcześnie. Miasto Panama niezbyt mi się spodobało.
Po pierwsze było drogo, a możliwość patrzenia na zbiorowisko drapaczy chmur w ogromnym mieście biznesowym nie jest dla mnie tego warta. Po pół roku podróży, a ponad roku bez pracy człowiek zaczyna zupełnie inaczej patrzeć na swoje finanse. Choć jeszcze stanowczo za wcześnie na jakieś dramatyczne kroki w postaci wolontariatu, prostytucji, czy powrotu.
A po drugie jak już wspomniałem nie miało zbyt wiele do zaoferowania. Kanał panamski oczywiście jest spoko, ale to jedna, jedyna rzecz. Prócz tego chciałem znaleźć coś godnego uwagi i nie udało mi się. Mimo, że próbowałem.
Najpierw poszedłem na starówkę, która podobno jest najbardziej wartym zobaczenia miejscem i jeżeli to ma być najbardziej warta zobaczenia część miasta, to współczuję. Część tego terenu jest zamknięta, bo to budynki rządowe (uświadomiłem to sobie jak mnie wypraszali), czy prywatne z ochroną, kolejna część to zrujnowane budynki poobklejane znakami zakaz wstępu i grozi zawaleniem. Prócz tego przebijają się gdzieś super ekskluzywne miejsca dla turystów, których unikam. Zrobiłem tam łącznie 2 zdjęcia. Jedno z nich to namiot, który ktoś sobie sprytnie rozstawił na okolicznej plaży i zapewne mieszkał tam, a drugie to niezwykle urodziwa niewiasta, której zdarzyło się tam przechodzić. Trochę się wstydzę, że zrobiłem to drugie, ale nikt nie widział, a ja go nie wrzucę na bloga.
Kolejnym miejscem jest miejscowość El Valle. Wyczytałem to w papierowym przewodniku w hostelu i jeszcze bardziej umocniło to moje postanowienie sprawdzania wszystkiego w internecie. Miało być przepiękne miasteczko niedaleko stolicy, położone w kraterze wulkanicznym, popularne wśród nowobogackich mieszkańców stolicy, obfitujące w piękne widoki, wodospady oraz targowisko z rękodziełem, szczególnie tłoczne w weekendy. To był najgorszy dzień w przeciągu 7 miesięcy.
Ta chwilka od stolicy to ponad 3 godziny w autobusie z głównego dworca. Po drodze zatrzymał mnie policjant, że chce moje dokumenty zobaczyć. Panie, gdzie ja tu będę nosił ze sobą paszport, jeszcze mnie napadną, stracę go i wtedy dopiero kłopoty gotowe. Trochę się zgodził, a trochę nie. Na szczęście nie dostałem mandatu (co jak się później dowiedziałem jest głównym powodem dla którego policja zaczepia turystów, bo w Panamie trzeba mieć przy sobie paszport), ale zawrócił mnie i kazał nie wracać bez paszportu. Więc już na sam początek byłem prawie godzinę do tyłu.
Wracam więc do hostelu, wracam na dworzec już z paszportem i wsiadam w autobus do tej idylli tuż za miastem. To tylko trzy godzinki jazdy w napchanej do granic możliwości puszcze, przy temperaturze ponad 30 stopni na zewnątrz. Jak wysiadłem to moje kości były zrobione na al dente. Na szczęście jak już dojechałem, to miałem okazję się troszkę ochłodzić, bo zaczęło padać. I padało i padało i padało. Nie poddałem się jednak, a przynajmniej nie tak prędko.
Poszedłem zobaczyć wodospady, jednak aby do nich dojść musiałbym się przedzierać przez jakąś dżunglę i cały odtoczyć błotem. Spasowałem więc i poszedłem na targowisko rękodzieła. Uhm, nie wiem jak komuś mogło przyjść do głowy opisać to coś w papierowym przewodniku jako miejsce godne uwagi. Równie dobrze mogliby tam wpisać fryzjera Hanka w Bytomiu. Nawet miejsca z jedzeniem były na tyle słabe, że kupiłem sobie jedynie ciastka z zamiarem zjedzenia czegoś po powrocie. A dokładniej po kolejnych ponad 3 godzinach podróży w piekarniku, bo pogoda magicznie się zmieniła jak tylko wsiadłem w powrotny busik.
Nie chce mi się już więcej narzekać na tamto miejsce, ale muszę wspomnieć o największym failu jaki miał tam miejscu. Otóż miałem się spotkać z ziomkiem, wszystko było ustalone, ugadane już jakiś czas wcześniej i dzień przed przyjazdem pisze do mnie na fejsie. Że nie wpuścili go do samolotu.

W Panamie można było powróżyć u indiańskiego szamana. Nie chciałem jednak wydawać na to pieniędzy, przeczytałem sobie w zamian horoskop.
Bo lot był przez Puerto Rico, które w jakiś sposób jest prawnym terytorium najlepszego kraju na świecie. I nie ma znaczenia, że lotnisko powinno być terenem neutralnym, oraz że to była tylko przesiadka. Jak widać są na tym świecie neutralni i neutralniejsi. Musiał z tego powodu zakupić kolejny bilet, tym razem do Kolumbii, gdzie mieliśmy się spotkać za kilkanaście dni. Mogłem więc bez najmniejszych skrupułów opuścić to miejsce.
Capurgana, Kolumbia
Początkowo planowałem od razu z Panamy uderzyć na Medellin, ale ta wioska wydała się być całkiem przyjemna do zostania na noc czy dwie, co też potwierdziło parę osób z którymi tam rozmawiałem. I bardzo dobrze zrobiłem, bo za transport łodzią gość chciał policzyć 60 dolarów, podczas gdy standardowa cena to około 20. Mówię około, bo cena była w kolumbijskich peso, w całej miejscowości nie było bankomatu, a kurs wymiany jaki proponowali na miejscu może nie był jeszcze bandycki, ale co najmniej złodziejski.
W każdym razie zostałem tam, choć tylko dwie noce, bo było ciężko. Brak sklepów samoobsługowych, niezbyt dobrze z miejscami do jedzenia, turystyczne ceny, zbyt małe miejsce, a do tego Internet ograniczony był do facebooka i whatsappa. Pierwszy raz spotkałem się z takimi restrykcjami, jednak miałem trochę czasu żeby poleżeć na plaży i poczytać. W niedzielę wybraliśmy się do Medellin.
Medellin, Kolumbia
Busy w Kolumbii jeżdżą często i gęsto we wszystkich kierunkach, jednak trzeba mieć na uwadze, że jest to kraj bardzo górzysty, a większość miejsc leży w jednym z trzech górskich pasów. Wjeżdża się w górę krętymi ścieżkami, co nie wpływa korzystnie ani na komfort jazdy, ani na jej prędkość. Wsiadając w jakikolwiek środek transportu w Kolumbii dobrze jest wziąć ze sobą sporo cierpliwości, wodę, jedzenie, książkę poduszkę, oraz coś ciepłego do ubrania. Mi zabrakło tego ostatniego i podczas przejazdu się przeziębiłem, a w konsekwencji praktycznie cały pobyt spędziłem w hostelu.
W ogóle duże miasta w Kolumbii są ogromne. Medellin nie jest jeszcze taki największy, bo tylko ponad 2 miliony mieszkańców, ale też robi wrażenie. Szczególnie, że przyjechałem w nocy i miałem wspaniały widok na morze budynków na zboczach gór, z których widać było tylko zapalone światła. Później kilkanaście przystanków metrem, spacer do hostelu który okazał się zajęty. Wyziębiony od jazdy, zapocony od niesienie plecaka już nie czułem się najlepiej, ale poszedłem do kolejnego hostelu z listy (zawsze sobie zaznaczam kilka, aby móc mieć alternatywę) i tam już było trochę lepiej. Chyba na widok mojej bladej zapoconej twarzy i błędnego wzroku Pani się zrobiło mnie żal, bo dostałem browara gratis przy zameldowaniu się.
A potem się rozchorowałem. Miałem tylko okazję zobaczyć melanżowy potencjał miasta, aczkolwiek sam w nim nie uczestniczyłem. Przesiedziałem kilka dni w hostelu, od czasu do czasu wychodziłem kupić jakieś jedzenie i odliczałem dni w których muszę pojechać do Bogoty odebrać ziomka. Oczywiście zrobiłem to praktycznie na ostatnią chwilę, a do tego strasznie głupio, bo wyjechałem z samego rana. Aby do Bogoty zajechać na wieczór. Straszna głupota, teraz już dokładniej planuje swoje podróże i jak coś zajmuje co najmniej 8 godzin to można to zrobić w nocy i oszczędzić sobie na noclegu.

Nie chciałem zbyt wiele czasu spędzać na zabawę przesłoną i migawką, zrobiłem więc tylko jedną próbę.
Bogota, Kolumbia
W każdym razie Bogota. Stolica i największe miasto Kolumbii, położone na wysokości większej niż Rysy. Ponad 10 milionów ludzi rozłożonych na ogromnej powierzchni, bo wieżowców się tam nie buduje. Przyjechałem dzień wcześniej, już praktycznie nocą i musiałem jechać taksówką z dworca autobusowego. Jakieś 20 minut jazdy po praktycznie pustych, wielopasmowych drogach i zajechałem do centrum turystycznego. Takiego pełnego hoteli, miejsc z jedzeniem i policji, aby wszyscy byli bezpieczni.
Nigdzie wcześniej nie widziałem tyle służb i tyle broni, a wszystko to aby chronić turystów. Praktycznie na każdym rogu para funkcjonariuszy z ciężką bronią i psami stanowi dość niepokojący widok. Do tego walory turystyczne są dość skąpe. Niezbyt dobre miejsce, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie na Sokole (nazwijmy mojego przyjaciela Sokołem, bo w sumie tak go czasem nazywam). Teraz już cały proces transportu przebiegł bez problemów i spędziliśmy kilka dni w stolicy.

Tradycyjna sałatka owocowa z serem. Ich ser jest bez smaku, więc dobrze pasuje jako uzupełniacz do prawie każdego dania.

Kolejne malunki. W Bogocie było ich zaskakująco dużo, niestety większość przy głównych drogach i można je było podziwiać głównie z autobusu, a zrobienie zdjęć było dość trudne.

A to jest tradycyjna gra z okolic. Nazwa mi umknęła, jednak nie jest to takie ważne. Ciężkimi kamieniami rzuca się w glinianą tablicę, na której znajdują się malutkie koperty z prochem. Jak dobrze trafisz, to wybucha.
Wśród tych dni pochodziliśmy sobie po mieście, coś tam widzieliśmy, gdzieś tam weszliśmy, jednak najlepszą rzeczą jaką zrobiliśmy było zwiedzanie miasta na rowerach. Napisałem już kilka faktów na ten temat we wpisie, a tutaj zostawię po prostu więcej zdjęć.
Wiedziony doświadczeniem zaplanowałem wyjazd z Bogoty w godzinach wieczornych. Najlepsza opcja, bo zazwyczaj hostele pozwalają zostawić bagaże aż do późnego wieczora, do tego oszczędza się czas na podróży, no i pieniądze za nocleg. Podobnie było w tym przypadku, choć trochę za wcześnie wyjechaliśmy i w konsekwencji w Pereirze byliśmy przed 5 rano.
Pereira, Kolumbia
Tak wczesna pora nie jest najlepszym czasem na chodzenie po mieście, ale też nie bardzo chcieliśmy siedzieć i marznąć 3 godziny na dworcu, wybraliśmy się więc spacerkiem do hostelu. Niecałe dwa kilometry, poszło całkiem szybko. Tak naprawdę Pereira nie jest zbyt interesującym miejscem do odwiedzenia, ale gdzieś po drodze zatrzymać się trzeba. Jedyną rzeczą jaką tam zrobiliśmy, była wizyta na źródłach termalnych.
A namówiła nas do tego dziewczyna z hostelu. Tzn. powiedziała że idzie, a i tak nie mieliśmy za bardzo planów. Tak jak się spodziewałem droga dojazdowa była straszna, transport był słabo zorganizowany, ale dzięki znajomości hiszpańskiego udało się to w miarę rozsądnie rozegrać. Do tego podczas drogi rozpadał się deszcz i zrobiło się wręcz świetnie na gorące źródła. Zupełnie inaczej uważała nasza nowa koleżanka.
W ogóle jak na osobę będącą kilka lat w podróży była wyjątkowo mało podróżnicza, nie mam pojęcia w jaki sposób dała radę robić to tyle czasu, skoro zdarzają się o wiele bardziej nieprzyjemne sytuacje niż trochę deszczu. Nie byłem zbyt zadowolony z takiego towarzystwa, ale musiałem jakoś to znieść. Znosić. Bo dalej pojechaliśmy razem.
Salento, Kolumbia
Trochę tutaj przesadzam, jeżeli chodzi o znoszenie damskiego towarzystwa, to nie jest ono koniecznością. W każdym hostelu znajdzie się mnóstwo facetów, którzy zaproponują, a nawet narzucą swoje towarzystwo niewieście, oraz dość żenujące zaloty. Zapewne również dobrze się bawiła za każdym razem, gdy co raz to kolejni goście próbowali ją adorować.
Choć z drugiej strony jakoś żadnego z nich nie wybrała jako towarzysza wędrówek, więc pozostało nasze towarzystwo. Na szczęście nie padało już za bardzo, zresztą tylko na początku zrobiła na mnie słabe wrażenie, później po prostu neutralne. Zupełnie inaczej niż Salento — pierwsza malutka, przytulna i malownicza miejscowość, którą odwiedziłem z Sokołem. Nareszcie.
Wybraliśmy się wspólnie z naszą nową koleżanką i jeszcze kilkoma osobami z hostelu na wycieczkę słynną w okolicy i przepiękną trasą Cocora valley. Udało mi się nawet nie zapomnieć o włączeniu endomondo i do tego GPS mi działał cały czas bez problemu — https://www.endomondo.com/users/22929885/workouts/805169979
Co mogę więcej powiedzieć, był długi spacer doliną z palmami, weszliśmy do miejsca gdzie zajmują się kolibrami, a następnie okrężną drogą wróciliśmy do miejsca startu. Były palmy, kolibry, chodzenie i parę innych rzeczy, które możecie zobaczyć na zdjęciach.

Na miejsce startu trasy trzeba było podjechać takim jeepem. Akurat na zdjęciu złapałem takiego w bardzo dobrym stanie.
W Salento zdarzyła się jeszcze jedna rzecz, która mnie wyprowadziła z równowagi. Może nie do końca wyprowadziła, ale zachwiała nią. Nie spotyka się zbyt wielu podróżujących Polaków. Mało kto jest na tyle zdecydowany i zdeterminowany, aby przez kilka lat pracować i odkładać na podróż. A nawet jeżeli są takie osoby, to po tej drodze może im się zdarzyć jakiś poważny związek, jakieś dziecko, dobra pozycja w pracy, czy zwyczajnie zwątpienie w tak infantylne i nieprzystające dorosłemu człowiekowi marzenie, jak poznanie świata.
Z tego też powodu spotkanie Polaków w podróży dla reszty podróżnych jest czymś zadziwiającym. Mniej więcej tak, jakbym ja spotkał Ukraińców. Tylko różnica jest taka, że zdawałbym sobie sprawę z powodu dla którego oni nie podróżują. Nie wszyscy jednak są tak domyślni i często muszę tłumaczyć, że jesteśmy biednym krajem, który do teraz się nie podniósł z przegranej w 2 wojnie światowej i późniejszego komunizmu, nie wspominając już o aktualnej władzy.
Główną nacją podróżującą są za to Niemcy. Może niekoniecznie wygrali drugą wojnę, ale na pewno sprawili, że inni przegrali bardziej. Bo czym innego jest mieć napisane na papierze, że poddajemy się, a czym innym skończyć z wybitą całą elitą intelektualną, większością młodzieży i zdewastowanymi miastami. Dlatego lista ze spisem narodowości, jakie odwiedziły w pierwszych 6 latach hostel zaczyna się od Niemców, a Polaków nie było tam wcale.
To mnie jeszcze tak bardzo nie zdenerwowało, jak dziewczyna z tego kraju, która patrząc na listę stwierdziła „Niemcy to wiedzą co dobre”. I puszka na napiwki w recepcji z napisem „Dorzuć się, przecież to i tak pieniądze Twoich rodziców.”.
Cali, Kolumbia
W Cali na początku trafiliśmy do nowiutkiego hostelu na wypasie, ogromna i wspaniale wyposażona kuchnia, spore tarasy, wielkie i wygodne łóżka z lampką i kontaktem, wielce przyzwoite prysznice, tylko jeden malutki mankament. Był praktycznie pusty. Całkowita cisza, zero ludzi. Otwarty dopiero od kilku miesięcy, ale zdziwienie bierze, że nikogo tam nie było.
Właściciel wysłał nas na jedzenie do dzielnicy czerwonych latarni, gdzie wąsaci faceci w średnim wieku oferowali nam narkotyki, albo towarzystwo dziewczyn. Restauracja do której trafiliśmy też nie zrobiła najlepszego wrażenia. Nie była by nawet taka zła, gdyby nie nieogarnięty kelner. A raczej tak bardzo nieprzytomny, bo był pod ogromnym wpływem marichuany. Spalony jak bąk.
Przez to też zupełnie nie mógł nic ogarnąć. Mimo zapisania na kartce pomylił nasze zamówienia, do tego też nie ogarniał z innymi klientami, przez co nasz posiłek czekał trochę czasu na przyniesienie, aż zdążył ostygnąć. Jak przyszło do płacenia, to zaskoczył mnie, bo przyszedł chwilkę po zawołaniu, profesjonalnie z notatnikiem i czar prysł. Spytał się nas co jedliśmy, żeby nas podliczyć. Miał problemy z liczeniem, więc liczyłem choć na to, że się pomyli na moją korzyść, ale nic bardziej mylnego. Tutaj akurat okazał się sporym skupieniem, co jednak okupił nieproporcjonalnie dużą ilością czasu i faktem, że jedzenie dla kolejnych klientów również ostygło. Na końcu miał jeszcze tyle tupetu, żeby upomnieć się o napiwek.
Poszliśmy jednak zobaczyć hostel, o którym wspominał nam znajomy w poprzedniej miejscowości — los viajeros, czyli podróżnicy. Tuż przy parku, blisko turystycznych miejsc, w dzielnicy gdzie jest bezpiecznie i tańczy się salsę. Jednogłośnie i bez wymawiania jednej sylaby na głos postanowiliśmy przenieść się tam kolejnej nocy. Na jedną, dwie, góra trzy. Zostaliśmy prawie tydzień.
Nie żeby było tam za bardzo co robić. Sporo czasu się obijaliśmy i po prostu chillowaliśmy przy basenie ciesząc się słoneczną pogodą, atmosferą miejsca i dostępną przestrzenią. Choć nie znaczy to, że zupełnie nic nie robiliśmy. Między innymi udało nam się przeżyć Kolumbijski MELANŻ.
Taka przygoda to mnie jeszcze nie spotkała i nie przypuszczałbym, że mnie spotka. No bo żebym ja i kluby, taniec, poznawanie miejscowych, a potem afterparty na ich kwadracie, no to nie pomyślałbym. Ale po kolei.
Wszystko miało miejsce w Cali — mieście, które jest światową stolicą salsy. Wiedziałem o tym przed przyjazdem i pomyślałem sobie, że nawet warto byłoby wziąć kilka lekcji tańca, skoro już tam będę. Z pomocą przyszedł mi hostel Los Viajeros, który organizuje dziennie po godzince darmowych zajęć z salsy. Nie trzeba od razu się zobowiązywać na wiele godzin takich męczarni, a do tego jest na miejscu no i oczywiście za darmo. Poszedłem więc.
I potańczyłem. Nie było tak źle, szczególnie że podczas swojego całkowicie nietanecznego życia udało mi się wykonać kilka ćwiczeń poprawiających rytmikę. Głównie chodzi mi tutaj o grę Dance Dance Revolution, takiej z matą ze strzałkami, co to mali Chińczycy w tym wymiatają no i przeszedłem wszystkie trzy części Pataponów — jedynej gry dla której warto kupić PSP.
Nie było źle, ale dobrze również. Po prostu stwierdzam, że w przeciągu kilkunastu dni treningu byłbym w stanie się jako tako nauczyć, poderwać do tańca jakąś niewiastę, a może nawet tym tańcem jej zaimponować na tyle, że nie musiałbym się wysilać zbytnio na flirtowanie. W każdym razie było zdecydowanie za szybko, aby nabyte umiejętności prezentować przed kimkolwiek. W sam raz za to, aby popatrzeć jak inni tańczą. A tak się szczęśliwie złożyło, że w tym czasie odbywały się mistrzostwa świata w salsie, więc jedziemy.
Taksóweczka, prócz nas dwie dziewczyny z hostelu i lecimy na zawody. W sensie oglądać, a nie tańczyć. Wbijamy na stadion, trybuny na otwartym powietrzu, pierwsze pary w tańcu. I okazało się, że wcale nie mam jeszcze wystarczająco pojęcia, żeby oglądać. To co tam się wyrabiało na scenie, było daleko ponad moje zrozumienie. Mnóstwo ewolucji, akrobatyki i konkurs najprawdopodobniej na najszybsze przebieranie nogami, nie spodziewałem się czegoś takiego.
Nie spodziewałem się również, że poznamy miejscową dziewczynę, która będzie n as gorąco namawiać na wizytę w tradycyjnym klubie, gdzie tańczy się salsę. Takiej sytuacji nie wolno przegapić, nawet jeżeli odbierasz kluby jako przedsionek piekła. Niskie sufity, duszne pomieszczenia, pijani ludzie ocierający się o Ciebie i głośna muzyka, brakuje jedynie kotła ze smołą. Tak wyglądają wszystkie kluby i tak też wyglądało tym razem, z jedną drobną różnicą.
Wszyscy tańczyli salsę. Wszyscy umieli to robić. A przekrój klubu zaczynał się od ledwie pełnoletnich (albo nawet i nie) ludzi, aż do takich w zaawansowanym wieku. Pomimo tego zatańczyłem sobie tam raz, w zupełności mi wystarczy. Całą resztę czasu, jak zazwyczaj, spędziłem przed klubem czekając aż ta męczarnia dobiegnie końca, dziwiąc się jak ludzie są w stanie wytrzymać w takich warunkach i zastanawiając czy „w poszukiwaniu utraconego czasu” Prousta okaże się gniotem.
Byłem sobie przed budynkiem, gdzie również natężenie dźwięku było nieznośne, ale już do przeżycia miałem wiele czasu na kontemplację, oraz rozmowy z ludźmi, którzy wyszli na fajkę. Wśród nich znalazło się też ekipa miejscowych, która zaprosiła nas do siebie na after party. Ogólnie pomysł pójścia w środku nocy, z obcymi ludźmi, na drugim końcu świata do ich domu można uznać za niezbyt rozsądny. Jednak było nas kilka osób, do tego byliśmy dość trzeźwi, więc trzeba chwytać sroki za ogon, czy dzień.
I okazało się to jednym z lepszych pomysłów podczas całej podróży. Fajna, spokojna, chilloutowa domóweczka, międzynarodowe grono, wszyscy siedzą sobie przed blokiem, nasi nowi znajomi zaopatrują nas jeszcze w browary, a wracając do hostelu jemy śniadanie, bo zasiedzieliśmy się do rana. Takie imprezy już bardzo lubię, a nie byłoby możliwe się na niej znaleźć, gdybym nie zaryzykował pójścia na taką, której nie lubię. Niestety nie ma stamtąd zbyt dobrych zdjęć, dlatego musicie uwierzyć na słowo, że druga plama od prawej to ja.
Jeszcze wracając taksówką wyszedł temat jedzenia. Coś że śniadanie by można było zjeść przed pójściem do łóżka, ale czy coś już będzie otwarte? Jakoś tak wyszło, że kierowca podchwycił temat i po chwili wiózł nas do jakiejś otwartej o 6 rano miejscówki, gdzie podobno dają dobrze jeść. Było to jedno z dziwniejszych miejsc jakie odwiedziłem. Czułem się tam trochę tylko zagrożony, ale o wiele bardziej tam było dziwnie. Ludzie się patrzyli na nas tak, jakbyśmy zapuścili się w teren, w którym stopa białego człowieka nigdy nie postała. Zmęczenie dawało się we znaki i nie zapamiętałem zbyt dobrze szczegółów, pamiętam jednak emocje, czułem się bardzo
Na koniec po całonocnym melanżu przyjechaliśmy taksówką obskoczyć wpierdol. Prawie tak wyszło, na szczęście jednak nic się nie stało. A samo miejsce i kelner też nie należeli do najprzyjemniejszych. O tej porze nie było już prawie nie ma żadnego jedzenia, prócz hot dogów, które okazały się nie takie złe. Zaraz po tym szybko wróciliśmy do hostelu kolejną taksówką.
San Cipriano, Kolumbia
Wybraliśmy się też do pobliskiej wioski w środku dżungli. Która okazała się wcale nie tak pobliska i do tego wcale nie tak w środku dżungli. Najpierw dwie godzinki w stronę nabrzeża, wysiąść trakcie podróży, przejść się na moto-drezynę i pojechać do wioski pełnej czarnoskórych ludzi. Jest ona dość blisko drogi, w środku parku narodowego, jednak przez długi czas była odizolowana od świata zewnętrznego.
Odkryto ją dość niedawno i zbudowano tory kolejowe. Pewnie coś chcą wydobywać, choć na razie budowla nie jest ukończona, albo po prostu ją porzucili? Nie wiem, w każdym razie kilkanaście kilometrów w głąb dżungli ciągną się tory kolejowe i miejscowi dobrze je wykorzystują. Zbudowali drewniane platformy, w 3 punktach opierające się gołymi łożyskami o tory, a czwartym punktem jest tylna opona motocykla.
I znów dałem się oszukać na hajs. Zapomniałem się dowiedzieć ceny takiego przejazdu i zapłaciliśmy dzieciakowi trzykrotną wartość. Ehhh, źle to ogarnąłem, bo myślałem, że on nas zaprowadzi do „kierowcy”. A dzieci to już w o ogóle najgorsze są jeśli chodzi o zawyżanie cen. Za nic wstydu nie mają. Na szczęście nie byłem na tyle głupi, żeby zapłacić z góry za powrót, więc na bilecie z powrotem zostałem oszukany trochę mniej. A sama wycieczka?

Najgorsze miejsce w jakim spałem. Malutka duszna klita na piętrze miejsca z jedzeniem, całe piętro zbudowane z nieoheblowanych desek, których wióry sypały się na spocone ciało i oblepiały nim, przez co obracałem się na niewygodnym łóżku, a w zasadzie sienniku. Zero przepływu powietrza, robactwa mnóstwo i wszędzie, padało sporo bo to las deszczowy był, a największa atrakcja okazała się straszliwą porażką. Był to spływ rzeką na dmuchanej oponie.
Jak zawsze atrakcje w tej części świata zaskakiwały mnie swoim poziomem trudności i wysiłkiem koniecznym do ich pokonania, więc tym bardziej się nakręciłem na polecany wszem i wobec spływ w San Cipriano. Że będzie elegancko, że przeciora mnie w nurcie rzeki, że wrażenia, że adrenalina, że przygoda. Pikanterii dodawała jeszcze plotka, że parę miesięcy temu jakaś dziewczyna się tam utopiła.
Zawiodłem się całkowicie. Nie z tego powodu, że przeżyłem, to akurat sobie zaplanowałem. Po prostu spływ okazał się, delikatnie mówiąc, słaby. Nurt był tak delikatny, że w większości przypadków trzeba było wiosłować, aby się poruszać, na zakolach odbijało się od pełnych gałęzi brzegów, a jak już nurt był troszkę mocniejszy, to płycizna i wystające skały uniemożliwiały rozpędzenie się. Trzeba było chcieć, albo mieć naprawdę strasznego pecha, żeby zabić się w takich warunkach. Musiałbym mieć jakieś 70 lat więcej, żeby była szansa abym uznał to za ekscytującą przygodę.
Jest jednak jedna pozytywna rzecz, którą mogę powiedzieć o tamtym miejscu. Można tam było zjeść niesamowicie dobrą rybę.
Cali, Kolumbia
Nie byłem zbytnio zadowolony z tamtego wyjazdu, tego jak go zorganizowaliśmy (nieoptymalnie), tego ile zapłaciliśmy i tego jak zaplanowaliśmy dalszą podróż. Po prostu niepotrzebnie straciliśmy sporo czasu i pieniędzy, na coś niezbyt wartego, no ale w życiu nie da się uniknąć wszystkich takich sytuacji. Na szczęście zdarzały się też sytuacje, w których dobrze wykorzystaliśmy czas i pieniądze.
Prócz tego epickiego melanżu i pojechaliśmy sobie na food tour. Gość sobie wymyślił, że zorganizuje coś takiego i codziennie obchodzi z grupą ludzi pobliskie targowisko kupując po kilka produktów i częstując nimi ludzi. Miałem więc okazją spróbować całkiem wielu nowych rzeczy, zaczęło się od chicharona. Tak nazywają skórę ze świni, którą podsmażają i jedzą najczęściej z frytkami, lub ryżem. Ja bym tego nie tknął, na szczęście chodziło o coco chicharon, czyli karmelizowany owoc kokosa, który przypominał wyglądem świńską skórę. Z owoców miano najlepszego w okolicy dalej dzierży smoczy owoc. Nie było to aż takie trudne, bo większość których spróbowałem była dość słaba. Jednego nazywa się piersią, bo ma praktycznie identyczne właściwości fizyczne, choć w smaku nie jest już tak dobry. Inny to śmierdząca stopa, co można było zgadnąć po zapachu, a do tego był też cyckowy owoc. O podobnych wymiarach, kształcie i konsystencji.
Ciężko napisać coś więcej, bo praktycznie każdy owoc był czymś nowym, choć można było znaleźć odpowiedniki smaków części z nich. Np. owoc zwany mora to taka nasza jeżyna. Prócz owoców spróbowaliśmy jeszcze trochę słodyczy, a także parę ulicznych dań. Jednym z charakterystycznych dań dla tego miasta jest kaszanka, a przynajmniej coś bardzo podobnego. Różnica jest taka, że je się ją z gotowanymi bananami i bardzo pikantnym sosem zwanym ajo.
Pozycję króla wśród całego jedzenia dzierży ceviche — drobno pokrojone ryby bądź owoce morza ugotowane w kwasku cytrynowym, podawane z cebulą, papryką, pomidorem, a także jakimś słonym dodatkiem.
Kolumbia była całkiem przyjemnym krajem do zatrzymania się, choć nie udało mi się zobaczyć wybrzeża karaibskiego. Podobno tam jest najfajniej, więc pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że jeszcze tam powrócę. W Cali zatrzymaliśmy się na ponad tydzień pomimo zakładania dwóch, maksymalnie trzech nocy. Po prostu hostel i towarzystwo okazało się na tyle przyjemne, że nie chciało nam się ruszać. Ostatnią noc zostaliśmy głównie dlatego, że kolejnej nocy (nocne busy) kilka osób chciało jechać, a w dużej grupie raźniej.
Przynajmniej teoretycznie. Rozdzieliliśmy się na dwie taksówki, pojechaliśmy razem z jednym gościem z Australii pierwsi, kupiliśmy bilety na autobus i okazało się, że to były ostatnie. Reszta naszych znajomych znalazła się w innym autobusie. Czekała nas praktycznie cała noc podróży na granicę z Ekwadorem, a następnie kolejne kilka godzin, żeby dostać się do Quito. Na granicy znalazła się jeszcze jedna rzecz warta odwiedzenia.
Las Lajas, Kolumbia
Taki mały kościółek przy granicy. Dobrze, że zatrzymaliśmy się tam podczas podróży, rozprostowaliśmy nogi i zjedliśmy jakieś śniadanko, bo kilkanaście godzin podróży bez takiej przerwy nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Nawet z tą przerwą do niej nie należało. Zaraz później wkroczyliśmy do Ekwadoru, który okazał się świetnym krajem do zwiedzania, jednak o tym w kolejnym podsumowaniu.