Nauka języka obcego jest jak nauka gry w tenisa stołowego. Najpierw uczyłem się sam z książek i duolingo, ale to tak jakby poczytać instrukcje do ping ponga i pooglądać filmy instruktażowe. Wiesz jak trzymać paletkę i może ci się udać nawet coś odbić, czy zaserwować jakąś konwersację, jednak zazwyczaj piłka ląduje poza stołem.
Potem uczysz się nowych rzeczy. Porządkujesz sobie słówka, katalogujesz czasowniki, poznajesz gramatykę, więc już jesteś w stanie coś poodbijać parę razy. Oczywiście idzie to koślawo i jest możliwe jedynie gdy drugi zawodnik pomaga ci grać, ale jest wymiana. I jest też zabawa. Teraz wystarczy się ograć, żeby w miarę płynnie to wychodziło.

Później uczysz się trudniejszych konstrukcji rzeczy. Podstawy masz już przyswojone, posługujesz się nimi bez problemu, wręcz odruchowo, to możesz poznać kilka dodatkowych sztuczek. Gra już robi się interesująca. Zdarzają się niskie piłki, albo szybkie, które udaje ci się odbić, a nawet czasem posłać.
W miarę dalszego rozwoju zostaje tylko się doskonalić. Najwyższym poziomem wcale nie jest myślenie w innym języku. W ogóle to nie rozumiem dlaczego ktoś miałby to robić, przecież najlepiej jest w swoim własnym. Ja bym ten punkt określił jako umiejętność konstruowania żartów językowych. Już koniec z tenisem stołowym.
Konkrety
Takie sobie porównanie wymyśliłem, a nie napisałem jeszcze ani jednej konkretnej informacji. No to tak, można wykupić zajęcia 20 lub 30 godzin w tygodniu. W pierwszym przypadku 4 godzinki z jedną nauczycielką, a gdy masz pakiet powiększony, to kolejne 2 godziny są już z inną. Pierwsza robi z Tobą teorię, gramatykę, ćwiczenia, a druga tylko i wyłącznie z Tobą rozmawia. Wszystkie godziny to zajęcia indywidualne, a koszt całości (30 godzin zajęć + zakwaterowanie i wyżywienie u miejscowej rodziny) to 200$ tygodniowo.

Podczas porannych zajęć jest króciutka przerwa, podczas której można przegryźć lokalne przysmaki.
Jak wyglądają lekcje?
Rano mam lekcje z Rosario. Bardzo atrakcyjna niewiasta, zawsze elegancko ubrana, ze zrobionym makijażem i paznokciami, dobranymi dodatkami, dystyngowana, aczkolwiek wyluzowana, za każdym razem gdy zauważy, że zrobiłem błąd mówi „O o” i jest bardzo w porządku. Zresztą w innym przypadku poprosiłbym o zmianę, bo nie wyobrażam sobie spędzać 4 godzin dziennie z nauczycielką, której nie lubię.

Generalnie zajęcia bardzo mnie zaskoczyły. Zero angielskiego i od razu ostry start z materiałem. Przeglądnęliśmy wszystko czego się nauczyłem i na koniec z całego tego materiału dostałem zadanie domowe. Podczas pierwszej przerwy miałem wrażenie, że te 4 godziny dały mi więcej niż cała nauka z książek i internetu. Zresztą jak patrzę na to teraz, to próba samodzielnego nauczenia się obcego języka jest przegraną sprawą. Trzeba się oswoić z mówieniem, mieć kogoś kto Cię poprawi, wytłumaczy znaczenie słów, bo to się dość rozpływa. Niektóre słowa mają kilka znaczeń, ale bardzo często podobnie jest w innych językach. Np. pióro po polsku oznacza fragment ptaka, albo przyrząd do pisania. W hiszpańskim takim słowem jest la pluma, a po angielsku trzeba użyć dwóch różnych słów. Dlatego w notatkach używam na przemian dwóch języków, aby móc lepiej oddać znaczenia hiszpańskich słów.
Pomimo że przez większość czasu ja mówię, to udało się nam porozmawiać o najróżniejszych sprawach i dowiedziałem się np. że w Gwatemali jest tradycja, że ciało umarłego członka rodziny przed pogrzebem trzyma się w domu. Nie wiem, czy ma to mobilizować ludzi do ogarnięcia wszystkiego szybko, ale jakoś nie przypadło mi do gustu. Zupełnie inną kwestią jest straż pożarna. Otóż ta instytucja nie otrzymuje państwowych pensji i jest organizacją na którą strażacy zbierają pieniądze na ulicach, albo zapisują się dodatkowo do innych robót.

Opowiadałem jej kiedyś o zupie cebulowej, a ona ją zrobiła. Zresztą opowiadałem jej różne rzeczy, trochę o internetach, trochę o blogasku i trochę o Polsce, więc teraz już nieodwołalnie należę do gorszego sortu. Jeżeli zaś chodzi o to jak wygląda nauka, to wszystko jest po hiszpańsku. Od pierwszego dnia zajęć usłyszałem od niej tylko kilka słów po angielsku i to pojedynczych, jak nie była w stanie mi wytłumaczyć inaczej. Wygląda na to że z angielskim u nich słabiutko, bo część słów sprawdzała w słowniku. Zresztą mają tutaj uczniów z Japonii, którzy nie znają angielskiego i też ich jakoś uczą.
Popołudniowe zajęcia
Po obiedzie mam zajęcia z Mari. Jest zupełnym przeciwieństwem porannej nauczycielki. Już na pierwszy rzut oka widać, że w ubraniach najbardziej ceni komfort, nie niszczy sobie cery kosmetykami i nie przejmuje się konwenansami. Ciągle się śmieje, opowiada różne żarciki, jest trochę strachliwa, mówi że robota to chuj i całe szczęście że ma taką lekką, a najchętniej to by leżała i jadła. To jakaś aluzja o narkotykach, to coś o piciu wódki - jak jej powiedziałem, że setka z pieprzem to najlepsze lekarstwo na żołądek, to następnego dnia kupiła flaszkę i że vodka con pimienta es deliciosa. Do tego wszystkiego za każdym razem jak jakaś dziewczyna przechodzi koło naszego stolika, to próbuje mnie swatać. Taka jest rozrywkowa.

W ogóle to często pyta się o moje związki i relacje. Jak jej to wypomnę, to obraca kota ogonem i że to niby ja ciągle o tym opowiadam. Dziś za to się mnie pytała co planuje w przyszłości, gdzie mieszkać, jaka panna, a może tutaj zostanę i znajdę jakąś mujer guatamalteca? –Kusząca propozycja Mari, ale obawiam się, że mogłoby nam nie wyjść. A w piątek w ramach zajęć jedziemy na wycieczkę do miejsca, gdzie produkują czekoladę i wino.
Mari lubi chodzić po szmateksach, targować się na targowisku, oglądać telenowele i jeść frijoles. To jest taka pasta ze smażonej fasoli, co wygląda jak gówno, ale można z tego zrobić smaczne rzeczy. Do tego jest moim źródłem informacji i cenach, miejscach i zwyczajach. Mówi co za ile można kupić i gdzie, a jak zapłacę więcej to mnie opieprza.
–Czemu tak zrobiłeś? Musisz być twardy!
–Jestem. I są sytuacje, w których jestem bardziej.
–Nie wątpię.

Teoretycznie powinienem z nią ćwiczyć to, co miałem rano, ale Mari tak średnio zwraca na to uwagę. Zazwyczaj nasz dialog popłynie w zupełnie nieoczekiwanym kierunku, więc sam się pilnuję i staram się jak najwięcej używać nowych form. Nie jestem już w szkole, żeby uczyć się tylko pod naciskiem nauczycieli, a dlatego że chcę.
Jeszcze kilka słów o językach obcych
Kiedyś już pisałem o tym, że nie znając języka angielskiego jest się praktycznie niepełnosprawnym. Przecież większość kultury która się przenika z naszą jest właśnie w tym języku. Bez jego znajomości mamy ograniczone możliwości interakcji ze światem. Zresztą znajomość jednego dodatkowego szałem nie jest i było mi trochę wstyd przed sobą, że więcej nie umiem. Ucząc się języka poznajemy także wiele aspektów kulturowych, a sama analiza różnic w gramatyce i znaczeniu słów języków jest szalenie interesująca. Można na jej podstawie zrozumieć kwestia w których obyczaje i zachowanie różnią się od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
Właśnie najbardziej ciekawy byłem samego procesu. Jak to wygląda, jak szybko jest się w stanie opanować kolejne etapy jego znajomości, czy będą jakieś wspólne cechy z polskim i jak bardzo będą się różnić. Z angielskim nie pamięta tego procesu, pomimo że trwał lata. Jestem w stanie wyłonić kilka etapów, w najwcześniejszym oczywiście nic nie wiedziałem. Kolejny etap, to jak byłem pewien że coś tam umiem, a poszedłem na dodatkowy angielski i okazało się, że raczej kiepsko ze mną. Kolejny etap to gdy znałem już dobrze i bez problemu mogłem rozmawiać o dowolnych tematach, ale mnie to męczyło. Teraz to rozmawiając po angielsku odpoczywam od hiszpańskiego.

Tak sobie myślę, że trzeba dobrze znać swój język, żeby opanować biegle język obcy. Trudno przecież wyobrazić sobie kogoś, kto z trudem składy sylaby, a po angielsku śmiga. Choćby taka podstawowa wiedza ze szkoły, jak co to są przyimki, czym się różnią części mowy, od części zdania, poznać etymologię słów, powiedzeń, przysłów, rzucić okiem na sentencje po łacinie. A język mamy jeden z piękniejszych na świecie.
Ucząc się porównujemy wszystko z językiem ojczystym. Bez stałych punktów oparcia wszystko będzie nam się rozjeżdżać i nie będziemy w stanie utrzymać konstrukcji gramatycznych, ani wiedzy kiedy ich używać, a nie nauczymy się już czy coś brzmi dobrze, żeby rozmawiać na czuja. I całą tę tyradę wygłosiłem z pozycji bardzo ścisłego umysłu.
Czy warto uczyć się hiszpańskiego?
Hiszpański jest na pewno trudniejszy od angielskiego. I wcale nie mówię o takim angielskim „żeby rozmawiać wystarczy znać tylko trzy czasy”. To czysta głupota, bo jeżeli ktoś tak mówi, to albo nie zna angielskiego, albo nie ma nic do powiedzenia. Jasne, za pomocą takiej znajomości można zrobić zakupy, albo załatwić robotę na budowie, ale nie będziemy w stanie prowadzić normalnej konwersacji. Raczej taką ograniczoną karykaturę, bo za każdym razem gdy spróbujemy zbudować długie i złożone zdanie, jeszcze z wysublimowanym słownictwem i do tego dotyczącą imponderabiliów, napotkamy ścianę. Trochę jak z rozmowa kilkuletnim dzieckiem.
Jest trudniejszy, ale to nie znaczy że jest taki bardzo trudny. Otóż wcale nie, ale osoby mówiące, że jest prosty też nie do końca mają rację. Bo on jest prosty, tylko nie tak łatwo się go dobrze nauczyć. Większość rzeczy jest w miarę regularna, konstrukcje gramatyczne podobne do angielskich, a jako Polacy mamy ułatwioną sprawę, bo nasz język jest niesamowicie skomplikowany i znajduje się w nim większość konstrukcji gramatycznych. Wyobraźcie sobie, jak amerykanów tutaj zaskakują zaimki dopełnienia bliższego i dalszego. Także siedzę sobie, uczę się i cieszę się, choć serce mi rozdziera, że gdy tyle rzeczy do odkrycia i krajów do zobaczenia, ja siedzę w jednym miejscu. A zegar tyka.
Odpowiadając na pytanie z akapitu, oczywiście że się opłaca. A jeżeli macie możliwość wyjechać na parę tygodni żeby to zrobić, będzie to jedna z lepszych decyzji w życiu.
Lepsza nawet niż zakup hamaka.