Pół roku. Pomyślałby ktoś, że to mnóstwo czasu, ale mi zleciało szybciej niż klocki w tetrisie.
Przeżyłem huragan. Który był daleko ode mnie. W sumie każdy może tak powiedzieć, różnica jest jednak taka, że tutaj skutki huraganu dało się odczuć. Ale o tym za chwilę.
Palenque, Meksyk
Chronologia. Czas nagli, a w dodatku jakiś huragan zaczął szaleć na Karaibach. Dość daleko, ale w prognozach miał się zbliżać do Bacalaru, więc już mnie nic tam nie trzymało. Na początku wyjechałem z meliny. Do przejechania cały Meksyk, ale miałem rekomendację na autostopa, zresztą na mapie też tylko jedna droga, prosta jak myśl wodza Indian Tępej Strzały, no to na pewno się zajedzie. Wstałem jak ogarnięty człowiek, czyli inaczej niż mam w zwyczaju, z samego rana, zjadłem sześć bananów, wziąłem plecak na barki i ruszyłem.
I stanąłem. Na jakieś pięć godzin. Przez ten czas jeden gość podwiózł mnie kilkanaście kilometrów, bo jechał do Chetumalu. Czyli zostawił mnie na krzyżówce głównych dróg za miastem i już nie było powrotu. Przez większość czasu panował niemiłosierny skwar, jednak na tyle się przygotowałem, że nie spaliło mi ani ramion, ani karku. Tylko twarz. Choć w międzyczasie zdarzyła się też dość potężna ulewa, jednak udało mi się schować. Tym razem się udało.
Jak już straciłem nadzieję i zacząłem oceniać pobliskie krzaki pod kątem atrakcyjności noclegowej, to przyszło wybawienie w postaci autobusu. Także postałem sobie 5 godzin w skwarze, żeby przeżyć przygodę i zaoszczędzić na podróży, a spaliłem sobie twarz i zapłaciłem za bilet bez zniżki studenckiej. Zajechałem więc znów do Palenque, ale tym razem wybrałem egzotyczny hostel — w środku dżungli, tuż przy ruinach.
Był aż tak egzotyczny, że w okolicy w ogóle nie było internetu. Nawet w pobliskiej knajpie, gdzie nad wejściem pisało, że mają alkohole, toalety i internet, nie było internetu. Alkohol i toalety były za to naprawdę. Trochę słabo, bo się umówiłem na skype, ale z drugiej strony specjalnie tam pojechałem nagrać filmik, więc miałem przynajmniej możliwość skupić się na tym.
Prócz tego wszystko elegancko. Bardzo fajna miejscówka, nie zdarzyło mi się zobaczyć żadnego paskudnego robactwa, tylko kolorowe motylki, wieczorem usypiał mnie huk małp, a rano obudziło pianie koguta. Nie mniej jednak przyjechałem tam tylko na jeden dzień — bo zmierzam już w kierunku Peru, a ten hostel polecili mi na poprzedniej melinie. No, ale melina to ludzie, a nie miejsce, no i pozostały mi jedynie okoliczności przyrody do kontemplowania.
Flores, Gwatemala
Następnego dnia wstałem drugi dzień z rzędu z rana, zebrałem się do drogi, wyjechałem z dżungli, zjadłem na śniadanie kilka empenad (takie pierogi z innym ciastem i gorsze oczywiście) i na spokojnie przejazd do Flores. Tylko że trzeba było się przesiąść kilka razy, na początku w Meksyku, później na granicy. Tym razem nikt się mną nie zainteresował, musiałem tylko zapłacić prawie 400 peso (80 zł) na pożegnanie. Pies poszukujący narkotyków wciąż tam był, znowu spał. Może to tylko atrapa?
Następnie zajechałem do Flores i okazało się, że jest całkiem ciemno. I pada. Miało być bliziutko i szybciutko, do tego wstałem z rana, a to znów cały dzień. Zatrzymałem się znów na wyspie i zaczął się sztorm. Tzn. zapewne tylko jakieś resztki niepogody z obrzeża, ale wystarczyło, żeby wszystko sparaliżować. Nie było prądu, odcięli wodę, na ulicach stała woda no i nie jeździł transport publiczny. Więc zmuszony byłem zostać w takich warunkach z ludźmi, w tych specyficznych okolicznościach.
Wszyscy razem przy świeczkach i świetle księżyca odbijany od tafli jeziora. A to jednoznacznie oznaczało, że przykuję czyjąś uwagę i ktoś będzie chciał ze mną rozmawiać. Tak też było.A ja tak mam, że jestem trudnym rozmówcą. Podpuszczam ludzi, mówię różne głupoty, żeby przetestować ich reakcje na skrajności. Czasem zdarza mi się przesadzać, albo po prostu nie móc się powstrzymać od powiedzenia czegoś głupiego. Jak już ktoś przejdzie przez weryfikację, to tego nie robię. Tak tylko słowem wstępu.
Standardowo zaczyna się historia od tego kto, skąd, co i jak. No i powiedzmy szczerze mój poziom edukacji stanowi wyjątek wśród osób podróżujących. W bogatszych krajach ludzie podróżują tuż po szkole, a w biedniejszych do czasu aż ktoś będzie miał wystarczająco gotówki, odechciewa mu się. No i jeszcze okoliczni tutaj podróżują, ale ich system edukacji to porażka, także dyplom uczelni wyższej jest niespotykany w tym gronie. Także odpowiadam, że mogę gówno robić i nieźle żyć, że matma, że fizyka, chwilę po tym rozmowa schodzi na temat kosmosu.
I mimo, że nie jest to moja ulubiona dziedzina, to coś tam wiem. Prócz standardowej edukacji, to w dzieciństwie moim ulubionym filmem był apollo 13, byłem w planetarium w Budapeszcie i zdarzyło mi się nawet przeczytać książkę Hawkinga. Także coś interesującego mogę na ten temat powiedzieć. No i tak rozmowa, a głównie monolog, się toczy i w końcu jedna dziewczyna mi przerywa i mówi.
–Ja robię paznokcie, ale jak byłam w szkole to interesowałam się astronomią i kosmosem.
No i wiecie, to jest ten moment, w którym nie mogłem się powstrzymać, żeby nie rzucić czegoś głupiego.
–Ja jak byłem mały, to chciałem być piekarzem. Każdy z nas nosi w sercu swoje porażki.
Jak przybyłem na wyspę to już padało dość konkretnie, no i niestety nie udało mi się wyjść z tego suchą nogą. Sprzęt i wartościowe rzeczy miałem bezpieczne, jednak większość plecaka może nie była mokra, ale wilgotna. Co w połączeniu z zaduchem siedzenia w plecaku i tym, że żeby mu przeciwdziałać noszę mydło między ubraniami, sprawiło, że wszystko było do prania. Wrzuciłem więc do prania. Wszystko.
Wszystko, łącznie z moimi nowymi, ręcznie robionymi, zajebiście zielono-jaskrawymi spodniami. Teraz wszystkie moja białe koszulki zyskały drugie życie. I jeszcze ta w kolorowe czaszki, która jakoś wyglądała po zmianie koloru to mi się zapomniało ją zabrać. Wziąłem tylko tę w rysunek techniczny, która z żółtym kolorem wygląda niedobrze. Będę musiał niedługo dokupić parę ciuchów, a na razie niech leży jako opcja awaryjna.
San Salvador, El Salvador
Dalej podróżuję. Jak już poniosłem sromotną porażkę autostopując po Meksyku, a następnie zatrzymał mnie huragan w Gwatemali, to przecież nie mogłyby mnie opuścić przygody w drodze do Peru. Tam minie pół roku mojej samotnej podróży i zacznie się drugi etap. No, ale najpierw muszę się tam dostać.
Wymyśliłem sobie podróż przez El Salvador. Bo tam mnie jeszcze nie było, wiecie jak jest. Do tego jest bardzo szybka i wygodna opcja, aby prosto ze stolicy wziąć busik o 5 rano, który zabierze Cię na wybrzeże i tam przesiadka na łódkę, która zabierze do Nikaragui, z ominięciem Hondurasu, a stamtąd jeszcze busikiem do miejscowości Leon. Oszczędza się czas na podróż, ale niestety taka przyjemność kosztuje 165$. Strasznie drogo jak na coś takiego, no ale czasem w życiu trzeba zapłacić za coś, co się nie opłaca.
Kursują dwa razy w tygodniu i jednym z tych dni jest piątek. Skoro tak się złożyło, no to oczywiście że będę chciał zajechać na ostatnią chwilę, nawet nie wyobrażam sobie jak można by to rozegrać inaczej. Piszę wstępne maile do firmy, tam mówią że płacić trzeba z góry. Nie mam paypala, a jakoś wysyłanie danych o mojej karcie przez internet nie wydaje mi się najrozsądniejszą opcją, ale na szczęście jak będę w San Salwadorze, to mogę komuś na miejscu. Tylko mam potwierdzić jak przyjadę.
No to więcej zachęty mi nie trzeba. Poszedłem na dworzec w Peten, żeby kupić bilet na nocny autobus do Gwatemala City. Wyjeżdżam o 8 wieczorem, a po 10 godzinach jestem te 300 km dalej. Prędkość podróży do której już się przyzwyczaiłem, ale nigdy chyba jej nie zaakceptuję jako normy. W każdym razie w nocy, to sobie pośpię i się teleportuję. Same plusy, tak przynajmniej myślałem.
Pan się mnie pyta jakim chce autobusem. Bo mają 25 dolarów za przejazd klimatyzowanym autobusem rodem z najśmielszych snów o all inclusive, albo za 20 dolarów starym Jelczem. Myślę sobie że takie jaśniepanieńskie wygody to za wysokie progi, zresztą w nocy jest zimniej i klima niepotrzebna. Jedyny problem to może być głośność autobusu, ale zastosuję mój sprawdzony trip przyjścia na nocny autobus niewyspanym. No i oczywiście stopery.
Także udałem się na Busa, przestronnie, wygodnie, temperatura bardzo przyzwoita, no ale przecież nie mogło być wszystko idealnie. Atak losu nastąpił ze strony, z której nigdy bym się nie spodziewał i nawet najbardziej ekskluzywny środek transportu by nie pomógł. Problemem był kierowca. A raczej muzyka której słuchał. I jak.
Włączył sobie praktycznie na pełen regulator jakąś składankę piosenek wejściowych do brazylijskich telenoweli w wersjach techno. Słuchał muzyki tak głośno, że byłem na cichszych koncertach. Na pozostałych ludziach nie zrobiło to zbyt wielkiego wrażenia, ale ja dostałem miejsce tuż za kierowcą, także mogłem rozkoszować się skrzeczeniem rozciąganych do granic wytrzymałości błon bębenkowych.
Nie myślcie, że nie zagadałem do kierowcy. Ja nie jestem z tych osób, które jak coś im nie pasuje to zagryzają zęby cały czas, a potem opowiadają na forum publicznym jak to w dobrej wierze przyjmowali na klatę cierpienia godne Jezusa, a przynajmniej Wertera. Ja od razu wyskoczyłem do gościa, czy on ma zamiar cały czas słuchać tak głośno, abstrahując już od wyboru nuty. I choć mój hiszpański jest komunikatywny, to żeby kogoś opierdolić jeszcze mi trochę brakuje, musiałem więc być grzeczny. Za to kierowca się w tańcu nie pierdolił, przerwał mój monolog i mówi — jak leci muzyka to wtedy mam pewność, że nie zasnę. A płacą mi za to, żeby przywieźć ludzi żywych, niekoniecznie wyspanych.
No spoko, z takim argumentem trudno dyskutować. Mimo to ściszył troszeczkę. I tak była na poziomie, który sam bym włączył jedynie aby zdenerwować sąsiadów. Nie wiem jak, ale jakimś cudem czy magicznym sposobem udało mi się zasnąć i droga całkiem szybko się skończyła. Jednak przygody się mnie imają nawet gdy śpię, nie odpuszczą ani na moment. Komuś za mną wylała się woda jak spał i utworzyła ogromną kałużę tuż pod moim plecakiem, który miał całą noc aby ją wchłonąć.
I dobrze sobie poradził. Zanim miałem więcej czasu i możliwości żeby tam zaglądnąć i ogarnąć trochę bardziej niż wyrzucić rolkę papieru toaletowego, który spełnił rolę piorunochronu i wchłonął więcej wody. W każdym razie odkryłem to tuż po przebudzeniu, zaraz przed wysiadaniem i musiałem przenieść się z dworca północ, na dworzec południe, co zabrało 2 przesiadki i ponad dwie godziny. W obrębie jednego miasta. Jak już udało mi się znaleźć bus do granicy (niecałe 100 km w 3 godziny, elo) to zrobiłem tam cygański kram.
Zamókł mi mały plecak. Taki w którym miałem najcenniejsze i najprzydatniejsze w podróży rzeczy. Na szczęście komputer i cała elektronika uniknęła złego losu, ale z całą resztą musiałem sobie poradzić. Rozłożyłem się jak baba na cygańskim straganie, a wożę tam kilka rzeczy, które mogą być przydatne pod ręką. Także w tym trzygodzinnym busie wszystkie siedzenia wokół mnie były przystrojone schnącymi — skarpetami, maskotkami, arafatą, dwoma zeszytami (jeden z wydatkami, da się odczytać na tyle, że nie będę go przepisywał, drugi z hiszpańską gramatyką. Ten chyba przepiszę.), a także zbiorem bajek dla dzieci w wieku 9–11 lat po hiszpańsku, którą kupiłem w meksyku, aby trenować język i samym plecakiem wywróconym na drugą stronę, a suche rzeczy na siedzeniu obok. Aż dziw, że nikt nie chciał ode mnie nic kupić.
I dojechałem tak do granicy. Zgarnąłem wszystko do plecaka i hyc na przejście. A tam jakieś zamieszanie, okienka pozamykane, ludzie koczują na ulicy, grille palą, siedzą na kocach całymi rodzinami, wokół biegają bezpańskie psy i jedna świnia, a tuż obok sznurek ciężarówek, a ich kierowcy mają porozkładane hamaki pod nimi. A do tego krążąca w powietrzu plota, że dziś się nie da przejść, bo coś tam.
Nosz kurwa, nie po to całą noc słuchałem techno hiciorów ze zbuntowanego anioła, a potem przez 6 godzin pokonywałem zawrotny dystans 100 km żeby mnie na granicy cofnęli, jak ja tu podróżuję na ostatnią chwilę. Obmyśliłem wyjątkowo sprytny plan, że będę udawał idiotę. Dobrze udawać idiotę to prawdziwa sztuka, ale tutaj wystarczyło udawać, że się nie zna języka i próbować przejść. Teraz to już sam nie wiem (tak naprawdę to wiem) czy to mój super podstępny plan zadziałał, czy po prostu nie było problemów z przekroczeniem granicy, a ci ludzie tam stali cholera wie po co.

W języku hiszpańskim ludzie mają tendencję do zdrabniania wyrazów dodając końcówkę –ito. Dla nich to jest normalne i nie kojarzy się z mówieniem do małych dzieci jak u nas, ale suSHITto to niezbyt rozsądna nazwa restauracji.
Standardowo nikt nawet nie zainteresował się zawartością mojego plecaka, czy nie mam tam żadnych różnych rzeczy zabronionych, ani w ogóle niczego. Nawet mi nie wbili pieczątki do paszportu, bo w Gwatemali było zamknięte i nie mam wyjściowej, a w Belize mają wszystko zinformatyzowane i jestem w bazie danych, więc pieczątki wycofali. I używają tu dolarów (nigdy nie przestanie mnie śmieszyć moneta 25 centowa).
Pierwsze wrażenie z San Salvadoru — jakby w Rio teraz była dyscyplina zaśmiecanie, to byłby to czarny koń zawodów. Prześcignęliby moich faworytów — Polaków i Rumunów bez najmniejszego problemu. Teren przystanku autobusowego przy granicy był praktycznie cały wyłożony zadeptanymi, plastikowymi butelkami. Podczas jazdy ludzie otwierali okna, żeby wyrzucić śmieci, bez najmniejszego skrępowania. Ale i tak moim faworytem był gość, który podczas jednego postoju wysiadł i oddał mocz na przednie koło autobusu. Już mógł się nie fatygować tym chodzeniem po schodach i po prostu lać stojąc na progu — nie ryzykowałby, że korona cygańskiego króla spadnie mu z głowy. Bo jakby odszedł trochę dalej i zrobił to do rzeki, to zwiększyłby jej czystość, co już w ogóle byłoby karygodne i za takie dbanie o przyrodę mógłby dostać mandat.
W każdym razie jeszcze tylko dwie przesiadeczki, kolejne 4 godzinki na pokonanie jakiś 150 km i zajechałem do San Salvadoru, gdzie ostatecznie będę mógł wysuszyć moje rzeczy. Od przystanku parę kilometrów spacerkiem i zaszedłem do hostelu. Pierwsze co robię, to piszę do firmy transportowej, że chcę potwierdzić rezerwację, że jestem i jutro z samego rana chętnie wyruszę dalej.
Mr Kamil, wszystko fajnie, wszystko elegancko, ale nie mamy dla Ciebie miejsca. Mimo, że wczoraj pisałeś, to jakoś tak się złożyło, że nie bardzo. Ale żeby nie zostawić Cię na lodzie, to możemy zaproponować ten sam przejazd (a nawet do miejscowości dalej, czego chciałem uniknąć z tą firmą pewien, że znajdę tańszy transport) dzień później za 50$. Cena właśnie spadła do całkiem akceptowalnej, o ile to wyjdzie.

Kiedyś nagrałem filmik o aborcji.
Jakbym miał jechać naokoło to i tak by mi to zabrało ten jeden dodatkowy dzień. A tak to będę mógł pozwiedzać San Salwador, porozkopywać śmieci jak mam to w zwyczaju robić z liśćmi jesienią i popodziwiać banery uświadamiające ludzi, że aborcja to jest morderstwo, mimo że jej całkowita delegalizacja w KAŻDYCH warunkach kilkanaście lat temu nie przyniosła Salwadorowi nic dobrego. No ale wiecie, Jezusek się cieszy jak kobiety z patologicznymi ciążami umierają poświęcając się dla płodów nie mających możliwości przeżyć, a jeżeli przestanie się mówić, że autorytety trzeba szanować, ich słowa są prawdą, czyny dobrocią, to może ludzie by się zorientowali.
Okoliczności nie sprzyjały robieniu zbyt dużej ilości zdjęć. Mając do wyboru zdjęcie śmieci, baneru promującego całkowity zakaz aborcji i martwego ptaka, nie miałem wątpliwości co wybrać. Szczególnie że robiąc to zdjęcie po kilkunastu godzinach w autobusach byłem w środku taki, jak ten ptak na zewnątrz.
Martwy.
Miałem cały dzień w stolicy, a jak moi czytelnicy już wiedzą, odwiedzanie dużych miast w Ameryce Centralnej nie jest dobrym pomysłem. Także nie bardzo było co robić, ale udało mi się zorganizować wycieczkę na pobliską górę, skąd był bardzo ładny widok. Prócz tego niewiele rzeczy godnych uwagi.
Leon, Nicaragua
Też tak macie z telefonem, że jak jest podłączony do ładowania, to włącza się mu tryb cichy? Że podczas tego telefon nie zadzwoni, ani nawet nie zawibruje. Również budzik. I jak tu pogodzić się to z sytuacją, jak wieczorem miałem pustą baterię? Także dnia którego miałem wstać o 5 rano i musiałem to zrobić bez budzika. O ile w ogóle ktoś po mnie przyjedzie.
Okazało się, że te 50 dolarów jakie dałem gościowi to były dobrze zainwestowane pieniądze, a obudził mnie człowiek z recepcji. I faktycznie, podjeżdża elegancki busik, kierowca się przedstawia że jest Israel, chwilę sobie gadamy i mówi żebym się położył spać na tylnej kanapie. Jakby czytał mi w myślach, bo specjalnie niedospany myślałem o tym od chwili gdy przekręcił kluczyk. Wyjąłem więc poduchę, rozwaliłem się i po paru godzinach obudziłem się na wybrzeżu.
Urząd emigracyjne załatwiłem szybciutko i miałem 40 minut do czasu, aż przyjdzie gość od łódki. Poszedłem więc przejść się i zjeść jakieś śniadanie. W Salwadorze wyjątkowo popularne są tzw. papusy. Jest to ciasto jak na tortille, tylko że nafaszerowane serem, więc wychodzą mniejsze i grubsze. Dobre rzeczy, będę sobie robił jak już się kiedyś ustatkuję. Zjadłem i zawinąłem do emigracyjnego, a tam już na mnie czekał, eeee hipster?
Większość ludzi pracujących w transporcie, to takie lokalne odmiany Januszy, a tu taki gościo wystrojony. Zamieniłem z nim może tylko dwa słowa, zarzucił słuchawki na uszy i tak zakończyła się nasza znajomość. Położył się na ławce, więc ja zrobiłem to samo i kolejne dwie godzinki chillu na łódce. Super sprawa. Na imigracyjnym w Nikaragui bez problemu, nawdychałem się zapachu suszonych krewetek, zapłaciłem 12 dolców i gościowi nawet nie przyszło do głowy sprawdzić moich rzeczy. Zaraz potem podjechał po mnie bus i wsiadłem w kierunku Leonu.
Zanim zaproponowali mi tę oszałamiającą cenę, chciałem zakończyć przygodę z tą firmą po wyjściu z łódki. No bo przecież znajdę jakiś transport, żeby stamtąd dalej pocisnąć, zamiast płacić im za to 35$. Nie, nie znalazłbym. To było takie zadupie, że musiałbym wierzchem pojechać do jakiegoś bardziej cywilizowanego miejsca. I strasznie śmierdziało tam rybą, bo na świeżym powietrzu suszyli tysiące krewetek.
Znów byłem jedynym pasażerem, ale teraz kierowców było dwóch. W sumie to nie jedynym pasażerem, bo po drodze jeszcze jedną babeczkę zgarnęli i ten co nie prowadził całą drogę z nią flirtował. Zanim jednak wsiadła to rozmawiał ze mną. Pytał się o standardy, skąd jestem, gdzie jadę, ile mam lat i nie mógł wyjść ze zdziwienia, że nie mam jeszcze rodziny. Za nic tego nie mógł ogarnąć. Był tylko rok starszy, ale miał żonę i trójkę dzieci, których zdjęcia mi zaprezentował. Jeszcze na odchodne życzył mi szczęścia w szukaniu żony.
Zajechałem do Leonu, zostałem jedną noc, pojeździłem na deskorolce i następnego dnia z rana wyruszyłem. Ostatnio narzekałem na to, że zapominam zabrać ze sobą żel pod prysznic. Tym razem pamiętałem, ale za to otworzył się w kosmetyczce. Byłem zaskoczony jak głęboko wżarł się ten żel, bo po 15 minutach płukania dalej się pieniła jakbym dopiero tam nalał tego żelu. Musiałem jeszcze przemyć całą zawartość, a patyczki higieniczne wyrzucić. Przez noc na szczęście wszystko wyschło, choć w dalszym ciągu dziwnie pachniało. Następnego dnia z rana mogłem wyruszyć.
Ometepe, Nikaragua
Na pobliską wyspę Ometepe, na środku wielkiego jeziora, która jest praktycznie tylko dwoma wulkanami. Z rana na deskorolce na dworzec, potem z 5 godzin w wytrzęsarce, z dwoma przesiadkami i jedną podróżą, gdzie musiałem trzymać plecak na kolanach, żeby nie policzyli go jako kolejnego pasażera. Wylądowałem w miejscowości Rivas, jakieś 5 km od portu. I naszła mnie tam głęboka refleksja na temat nauki języka obcego.
Jak się go nie zna, nie można wtedy nikomu pocisnąć. Trzeba być grzecznym, bo nie masz słownictwa, ani przyzwyczajenia w operowaniu takimi wyrażeniami. Oczywiście w większości sytuacji się to sprawdza, ale czasem trzeba rzucić jakąś soczysta kurwa, żeby jasno przedstawić swój punkt widzenia. I właśnie taką sytuację miałem. Jako że jestem extranjero i chelo, to zawsze chcą mi rzucić cenę dla wielkiego Pana z zagranicy. I za ten przejazd życzyli sobie 5 dolarów, mimo że jest wart pół dolara. Dawno już nie chcieli mnie naciągnąć na dziesięciokrotnie większą cenę. W każdym razie branie taksy zaraz po przejściu granicy/wyjściu z autobusu jest najgorszym pomysłem, bo tam są największe ceny. Postanowiłem więc pójść trochę w stronę portu, na GPSie był oddalony o 5 km.

Nie jestem specjalistą od selfie. Ale czasem trzeba swoją facjatę pokazać na blogu, żeby udowodnić że te zdjęcia nie są ukradzione z internetów.
Robię jakieś 200 m, wchodzę na ulicę która bezpośrednio prowadzi do miejsca docelowego i jest piękna. Asfaltowa dróżka, z przestrzenią dla rowerzystów i do tego nachylona w dół. No to kurde no, na deskorolce zrobię to bez problemu. Jak pomyślałem tak też zrobiłem i oczywiście zacząłem wzbudzać zainteresowanie wszystkich wokół. Bo z taką ilością bagażu raczej się nie jeździ na desce. Jednego gościa jadącego autem to tak rozwaliło, że zajechał mi drogę i powiedział że mnie podwiezie. Po kilku minutach rozmowy okazało się, że do ostatniej łódki jest jeszcze trochę czasu, a oni jadą na browara do miejsca gdzie mogę coś zjeść i czy nie chce jechać. No a ponieważ chwytaj dzień, carpe diem i yolo, no to zabrałem się z gościem i jego koleżanką do knajpy.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, bardzo spoko. Odwieźli mnie do portu, wsiadam w łódkę i płynę podczas zachodu słońca w stronę dwóch gór z chmurami na szczytach niczym białe, wełniane czapeczki. Okazało się, że wyspa jest naprawdę przepiękna, a do tego zatrzymałem się w hostelu, gdzie są małe kociaki. To jest bardzo ważny argument przy wybieraniu hostelu i cieszę się, że udało mi się na niego trafić. Z tych wszystkich przygód wybrałem też ich zdjęcie do załączenia, jako najbardziej atrakcyjne.
Okazało się również, że można tutaj wypożyczyć motor, bez prawa jazdy. Jak dla mnie brzmi jak całkiem niezła przygoda, szczególnie że ze względu na stan dróg jest to dość bezpieczne. Czterdziestu na godzinę raczej nie przekroczysz, a można objechać całą wyspę, odwiedzić plaże no i przede wszystkim pojeździć motorem. Elegancko, nigdy jeszcze nie jeździłem motorem, no ale ja sobie nie poradzę?
No i tak sobie poradziłem, że zatrzymała mnie POLICJA.
Bo wiecie, jestem badboyem. Miałem parę razy do czynienia z policją w życiu i generalnie nie wspominam tego za dobrze. To nie jest tak, że jakiś kryminalista ze mnie, ale parę razy zdarzyło się mieć kontakt ze smutnymi Panami. Czy to jakieś spożycie alkoholu w niedozwolonym miejscu, za głośna impreza, kontrola drogowa, czy inne takie normalne rzeczy, co się zdarzają normalnym ludziom. No i generalnie moje kontakty ze służbami mundurowymi wspominam bardzo negatywnie. Nie jestem jp100%, bo to potrzebna organizacja, ale tej organizacji potrzebne są zmiany w sposobie działania i doboru pracowników. W każdym razie jak zatrzymała mnie policja w Nikaragui, no to nie byłem zachwycony. A jak to się w ogóle stało?
Parę akapitów wcześniej pisałem, że przypłynąłem na wyspę Ometepe. 10 tyś. mieszkańców, 275 km kwadratowych powierzchni i dwa wulkany. Za środku jeziora w środku Nikaragui. Wróćmy jeszcze chwilę do momentu, zanim wsiadłem na łódkę tam. Już w samym porcie siedziała sobie przy krawężniku samotnie dziewuszka, jak się później okazało Laura. Zazwyczaj nie bardzo rozmawiam z ludźmi, no ale jak jest to krasna niewiasta, a do tego jeszcze samotna, no to tak jakoś łatwo mi wychodzi. Wszedłem więc w tryb podrywu i zagaduję.
–Cześć, czekasz na statek o 16.45?
–Tak.
Siadam obok niej.
–Dosiądę się w takim razie. Widzę, że masz szluga i browar, więc zapowiadasz się całkiem spoko.
Od słowa do słowa doszliśmy do porozumienia, że zatrzymamy się w jednym hotelu, a następnego dnia wypożyczymy skutery żeby objechać całą wyspę. Gdybym był sam, zapewne by mi nawet do głowy nie przyszło wziąć skutera, a przecież brzmi to całkiem spoko. Drobną przeszkodą mogło być to, że nigdy nie jeździłem, no ale czasem trzeba przygrać pewnego siebie.

W hostelu były małe kotki. Nie znam lepszego argumentu za wybraniem hostelu niż — ale tam są słodkie zwierzęta.
Następnego dnia z rana, za 20$ dostaliśmy po skuterze i kasku do końca dnia, do zwrócenia z pełnym bakiem. Czas nauczyć się jeździć. Gość z wypożyczalni tłumaczy mi kilka rzeczy, z czego najbardziej zaskoczyło mnie, że tylny hamulec jest w lewej manetce. Przeciwnie niż na rowerze. Jednak gdy się chwilę zastanowić, to nie można jedną ręką kontrolować i gazu i hamulca jednocześnie, a przecież przyśpieszenie jest na prawej. Okazało się, że jazda jest bardzo prosta i nawet udało mi się wyciągnąć na nim 80. Tylko że nie wiem czego, czy km czy mil na godzinę. Teraz jest mi wstyd, że nie sprawdziłem jednostek, ale raczej to były km/h.
Bo wiecie, za bardzo szybko się zresztą nie dało, cała droga na kostce brukowej i dużo progów zwalniających. Pojeździliśmy sobie po wyspie, zajechaliśmy na jakąś plażę, jakieś źródełka, wyprzedziliśmy stado krów, zjedliśmy gdzieś przy drodze rybę z jeziora, pojechaliśmy do jakiegoś ogrodu hodującego motyle, gdzie za wjazd życzyli sobie 5 dolców i po szybkim spojrzeniu sobie w oczy wiedzieliśmy, że tam nie wejdziemy. Ostatni punkt jaki mieliśmy odwiedzić, to zachód słońca na plaży Jezus Maria.
Jedziemy tam po drodze mijając patrol zatrzymujący ludzi, ale nie zwracają na nas uwagi. Chwilę później dojeżdżamy na pas startowy lotniska, który przez większość czasu pełni funkcje drogi i żołnierze czuwają nad tym. Pytamy się ich więc gdzie ten Jezus Maria, a oni że trzeba się wrócić. A już prawie wróciliśmy do miasta i znów musimy się oddalić. Myślałem, że skoro nas nie zatrzymali za pierwszym razem, to nie zatrzymują turystów, ale się myliłem. Zjechaliśmy na bok.
Przypomniało mi się, że przed wyjściem gość dał mi dokumenty, skuterem każdy może jeździć i zrozumiem po hiszpańsku, także powinno być spoko. No ale to zawsze stres, gorzej niż na lotnisku. Także zatrzymują nas, dajemy dokumenty i podaje swoje prawo jazdy kat B. Prawko noszę ze sobą zawsze, z dokumentami. To prawie tak jak z prezerwatywą. Lepiej jak przeleży bezużytecznie przez długi czas, niż jakby trzeba było użyć i nie będzie. No, ale na motory nie miałem. W międzyczasie okazało się, że moja nowa znajoma prawda w ogóle nie zabrała ze sobą. Bo przecież na skuter nie potrzeba.
Otóż wcale nie, bo jednak potrzeba. Albo przynajmniej policjant tak powiedział. Że lipa teraz, bo musi dostać mandat, który się płaci zdalnie. W banku. Więc najwcześniej jutro, a że nie może prowadzić, to skuter idzie na parking policyjny. Zapłacić na miejscu nie można, bo w ramach przeciwdziałania korupcji policjanci nie mogą mieć kontaktu z gotówką. No i że mandat za to to jakieś 100 dolarów. W międzyczasie drugi oglądał uważnie mój paszport wyraźnie skofundowany. Laura gada z gościem, że to wypożyczony i że ma numer do właściciela, ale nie ma jak zadzwonić. Policjantowi błysnęło w oczach, ale jeszcze wtedy nie ogarnąłem co się dzieje. Zadzwonił do niego, pogadali z nim oboje i uzgodnili, że właściciel teraz zrobi zdalnie przelew, a ona weźmie motor i zwracając odda mu też za mandat. Jak tylko to uzgodnili, to drugi policjant stracił zainteresowanie moim prawem jazdy. Ja już wiedziałem co się dzieje.
W dalszym ciągu słabo tracić hajs, ale przynajmniej to będzie jedyny problem. Pyta się więc policjanta ile będzie za ten mandat, a on zaczyna bajerować. Że nie wie, że to różnie, że zazwyczaj się waha od 80 do 120, ale dowie się od właściciela. No to wtedy już wszystkie trybiki na swoich miejscach i z całą przejrzystością zobaczyłem, że on chce żeby posmarować. Zwyczajnie łapówę dostanie od właściciela, podzielą się pewnie hajsem i pewnie nie pierwszy raz to robią. Dziewczynie z Niemiec jednak nie przyszło to do głowy. Wracając oburza się, że jak to tak, że nie wzięli jej danych, że jak ten mandat ma dostać, że o co chodzi, bo dorastając za żelazną kurtyną nie znała po prostu takich rzeczy, no a żyjąc w Polsce to niejedno się widziało.
Także uśmiecham się w duchu i myślę sobie ile to też będzie wynosił ten około stu dolarowy mandat. Ostatecznie skończyło się na 7 dolarach, a ja oniemiałem z dumy. Tak sprawnie działający system. Odizolowana wyspa, gdzie może niekoniecznie wszyscy się znają, ale każdy wie jak jest, każdy chce zarobić, ale nie przestraszyć ludzi. Ta cała gra psychologiczna z nastraszeniem dużymi kosztami, który okazują się kilkoma dolarami. Jakby kroili ludzi na sto dolarów, to na pewno by się wieść rozniosła, a takie ploty nie wpływają dobrze na gospodarkę wyspy. A jak zejdzie z człowieka napięcie, to z zasady kontrastu te, w dalszym ciągu jest to 30 złoty, ale w porównaniu z możliwą stratą 400 jest nieistotne. Opowie się komuś to jako śmieszną anegdotkę, bo przecież w dłuższej perspektywie lepiej zbierać jaja niż zabić znoszące je kury.
Także generalnie gumki zawsze warto mieć przy sobie. Choć prawo jazdy zapewne przyda ci się częściej.
Ukradli mi TELEFON
San Jose, Kostaryka
Ktoś się nie bał i zajebał, zaraz po tym jak przyjechałem do San Jose, Kostaryka. W ogóle z Ometepe się tam dostać, to też było trochę kombinowania. Najpierw zakupiłem bilet prywatnego przewoźnika, za grube dolary, bo okazało się, że tym razem chcąc przebyć te 200 km transportem publicznym potrzeba będzie 12 godzin. Wystraszyłem się i chciałem trochę komfortu, zresztą w zeszłym tygodniu dostałem ponad 100$ zniżki na transport z Salwadoru do Nikaragui, więc można zaszaleć. Wysupłałem więc 30$ i następnego dnia o 11 miałem być na przystanku przed supermarketem.
Pani poradziła, żeby odpłynąć łodzią z samego rana. Bo to lepiej, bo śniadanie można zjeść już poza wyspą i jest taniej, no i lepiej być wcześniej. Tylko, że ta wcześniejsza łódka do była o godzinie 6.45, a jej rejs trwa około godziny. Myślę sobie, że pojebało, przecież nie będę siedział 3 godzin na przystanku. Albo tak bym sobie pomyślał, gdyby mi się nie uroiło, że ona jest o 7.45. Także wstałem sobie na tę godzinę, przybywam do portu i tam okazuje się, że najbliższe jest o 9 jest dopiero. Także tym sposobem ani sobie nie pospałem, ani nie zjadłem taniego śniadania. No, ale bywają gorsze rzeczy.
Jak np. stres gdy jest 11.30, a autobus ciągle nie przyjechał. Co prawda mam bilet i mógłbym dochodzić swoich praw, ale co mi z tego, jak ja chce podróżować, a nie się wykłócać. Poszedłem do biura konkurencyjnej firmy tuż obok, zapytać się gościa czy on coś o tym wie i w ogóle zamienić z nim słowo, żeby nie czuć się tak opuszczonym. Mówi mi, że źle mi godzinę wpisali, bo on jedzie o 12. Okazało się, że tak naprawdę jechał o 11, tylko był 45 minut spóźniony. Busik taki na wypasie, dostałem miejsce na piętrze (!), z przodu tuż przed szybą (!!!).
Faktycznie okazało się, że ta jazda transportem publicznym zajęła by co najmniej 12 godzin, bo w takim ekskluzywnym busie to było ponad 8. Znów przekraczanie granicy i znów stres. Szczególnie że na przejściu do Kostaryki musieliśmy wysiąść, żeby każdego z osobna przeszukali i podbili mu pieczątkę. Do tego dochodzi kwestia, że wjeżdżając do Kostaryki mogą Cię nie wpuścić jeżeli nie masz biletu świadczącego, że opuścić ten kraj. Co prawda ludzi z bardziej cywilizowanych części kraju traktują dość wyrozumiale, ale stres był. Na podorędziu miałem plan udawania nieznajomości języka, ale nie musiałem zamienić ani słowa z panem z okienka.
Po przekroczeniu granicy jeszcze kilka godzin jazdy i jak w końcu dotarliśmy do San Jose, to mnie okradli. Dosłownie kilka minut po wyjściu z autobusu. Zapewne to jest standardowy proceder dworcowy, gdy po takiej podróży zdrożeni ludzie odbierają swoje bagaże nachylając się w bagażniku, co osłabia ich czujność. No i okradli mnie właśnie w takiej sytuacji i to rozpinając kieszeń na zamek. Do teraz nie wiem w jaki sposób to ten czarodziej zrobił, ale miał szczęście, że go nie przyciąłem, bo poczułby trochę słowiańskiej magii na swojej mordzie.
Zorientowałem się bardzo szybko że nie mam telefonu, ale początkowo założyłem, że wypadł mi w autobusie. Zostałem więc chwilę dłużej niż wszyscy inni na parkingu i gadam z kierowcą, żeby wejść, rzucić okiem. Nie udało się nic znaleźć, ale za to jakiś gość po chwili przyniósł mi mój paszport. Bo po przejściu granicznym schowałem go w kieszeń, zamiast do wewnętrznej kieszeni plecaka i wtedy dopiero mnie uderzyło, że ktoś mnie okradł. Co prawda nie skorzystał na tym wcale, bo telefon zdalnie zablokowałem, a paszport mu był na nic. Dzięki bogom go wyrzucił i udało się odzyskać, bo bez tego to by było naprawdę kiepsko, a nawet nie zdałem sobie z tego sprawy. Trochę szczęścia w nieszczęściu.
Teraz będzie opuszczał tę kieszeń tylko w urzędzie emigracyjnym. Dostałem nauczkę.
Paszport stracić to by był największy problem, bo sam telefon no to wiadomo, słabo, ale wyjeżdżając liczyłem się z tym, że cały mój ekwipunek może zostać spisany na straty. Nie wyobrażam sobie ruszenia w dłuższą podróż z innym nastawieniem. Wszystko się przecież zużywa, a wypadki chodzą po ludziach, zbyt wiele zdarzeń losowych. Najważniejsze żebym przyjechał cały, zdrowy i z mnóstwem wspaniałych doświadczeń, a nie użalał się nad stratą kilkuset złotych, tylko wpisał je w koszt podróży tak jak bilety i zakwaterowanie.
Po tym wszystkim, wraz z jednym gościem co się z nim skumałem w busie uderzyliśmy razem do hostelu. Złożyliśmy się na taksówkę, bo nie było drogo, a po takiej długiej drodze i takich przygodach, to już chciałem spokojnie położyć się spać. W ogóle to kradzież telefonu w 2016, gdzie można go zdalnie wyczyścić i zablokować, że stanie się bezużyteczny. Może jeszcze na części się da sprzedać, ale nawet jeśli to pewnie za jakieś grosze i jedynym wynikiem tego zdarzenia jest moja strata pieniędzy. I nerwów. Suabo.
W hostelu wrzucili nas do pokoju, gdzie było dwóch innych, niedawno okradzionych ludzi. Jednemu ukradli portfel z dokumentami, a drugiego konkretnie pobili. Z poprzedniej wizyty w San Jose nie odniosłem wrażenia, że to takie złe miasto. Lekcja na dziś, odwiedzając Amerykę Centralną unikajcie dużych miast.
Na szczęście w międzyczasie okazało się, że mój przyjaciel ma lot przez Panamę, a skoro ja nie lecę z Meksyku do Peru, tylko podróżuje lądem, to można spróbować się spotkać tam. Normalnie myśląc człowiek stwierdziłby, że anulowanie jednego lotu, żeby wysiąść wcześniej nie powinno sprawić żadnego problemu, więc z tego powodu na pewno będzie to nie do zrealizowania przez linie lotnicze. Okazało się jednak, że jest to wykonalne i zamiast śpieszyć się do Peru, mogę sobie spokojnie spędzić najbliższy tydzień w Panamie czekając na niego. Jak tylko znajdę tam jakąś miejscówkę fajną, to zatrzymam się na parę dni, aby trochę porobić internetów. A następnie razem wybierzemy się do Ameryki Południowej.
I to dopiero będzie przygoda. Bo z Panamy nie ma lądowej granicy i żeby się dostać do Kolumbii to trzeba pokonać ją wodą, co jest dość złożone i czasochłonne. Ale ogarnie się i będę miał bardzo interesujący temat na wpis.
Jaco, Kostaryka
W międzyczasie jednak muszę się do tej Panamy dostać. Cywilizowany kraj, klimatyzowane dworce autobusowe, więc nie ma nic prostszego. No i faktycznie, choć popełniłem delikatny błąd. Postanowiłem jechać południowym wybrzeżem, a prawdopodobnie lepiej byłoby północnym. Bo na południowym wszystkie miejsca są przystosowane do surfowania i jeżeli nie surfujesz, no to nie ma tam nic dla Ciebie. W każdym razie zajechałem do miejscowości Jaco, która jest jednym z większych ośrodków po drodze. Sprawdziłem sobie hostel, na mapie niewiele ponad kilometr, więc idę. Z tego samego autobusu jakaś niewiasta z wielkim plecakiem wysiadła, także idziemy razem. Ona ma jakiś inny hostel i nie ma mapy, ale gdzieś w okolicy.
Zachodzimy do tego mojego, ja z mocnym postanowieniem zatrzymania się tam, bo internet pokazał, że najtańszy i tylko 12$ za noc. Także przychodzę, pytam i okazuje się, że jednak 18$. Ale jak to, grzecznie pytam, przecież na internetach pisze, że za 12. Na internetach pisze, że od 12, a teraz jest za 18. Taki czas. Widocznie nie jest to czas dla mnie.
Poszedłem więc z tą dziewczyną szukać jej hostelu i tam wzięli ode mnie tylko 12$ za noc. Do tego poznałem parę interesujących osób. Jednym z nich był gość z Gruzji, który z tego co opowiadał dorobił się w stanach jakiejś całkiem niezłej kasy i teraz chciał sobie popodróżować. No i faktycznie miał macbooka, nowego iphone’a nawet apple watch, a do tego zegarek wypasiony, no generalnie widać było, że się powodzi. Co prawda nie wiem dlaczego zatrzymał się w tanim hostelu, ale wynajął sobie pokój. Dzień zanim przyjechałem wynajął sobie pokój i sprowadził sobie na noc dwie prostytutki.
Z ułańską fantazją i na bogato. W takiej sytuacji serce się wyrywa, żeby pochwalić się wszem i wobec co się działo, szczególnie że trochę się to różniło od jego oczekiwań. W sumie to może jego oczekiwania zostały spełnione, jednak rano postanowił pójść pod prysznic zostawiając je w swoim pokoju. Jak się można spodziewać wracając już ich nie zastał. I nie zastał również swojej biżuterii — złotej kety, która miała być warta 8000 $. Tyle co moja podróż. Był z tym na policji, miał ich zdjęcia, numery telefonów, no ale raczej nie odzyska swojej własności, dlatego czuł się zobowiązany każdemu o tym opowiedzieć.
Drugim gościem był Amerykanin, który przyjechał podróżować i przez 2 miesiące nie widział prócz Jaco jedynie lotnisko w San Jose i wnętrze autobusu. Dla mnie to było jedno z najgorszych miejsc, żeby się zatrzymać, ale on miał inne priorytety, bo surfował intensywnie. Także zapewne dla niego było to spoko. I ten właśnie gość wpadł w oko dziewczynie, którą spotkałem w busie. Koniec końców jednak nie ogarnął tego zbyt dobrze i znużona niewiasta zawinęła spać. Tutaj do akcji wkracza Gruzin, nie mogąc wyjść z podziwu czemu tamtej nie szedł za ciosem.
–Przecież widać było, że na Ciebie leci. Stary, straciłeś taką okazję.
Może i faktycznie zdał sobie z tego sprawę, ale widać było, że nie lubi być pouczanym. Także szybko zreflektował się ripostą.
–A ty straciłeś swój jebany naszyjnik.
Następnego dnia z rana wyruszyłem. Zatrzymałem się w kolejnym miejscu na wybrzeżu — Dominical, ale tam było jeszcze mniej do roboty. Parę drewnianych hat nad morzem i sporo surferów nocujących w namiotach na plaży. Za to o 4.45 odjeżdżał autobus w kierunku granicy, więc wspaniała pora na podróż. Teraz nie kpię, ucieszyłem się. Zerwałem się więc z rana, na przystanku jeszcze jedna osoba czeka, więc mam pewność że autobus będzie. Zresztą stamtąd zaczynał podróż i stał na poboczu niedaleko przystanku, dopóki kierowca się nie doczłapał do niego.
No to pierwsza rzecz którą robię — wyciągam poduszkę, opuszczam fotel i w kimono. To był taki bus bardziej do transportu miejskiego, niż na długie dystanse, choć troszkę lepszy. Po chwili budzi mnie ze snu jakiś gość, że chce za mną usiąść i mu krzesło przeszkadza. No to podnoszę je, rozcieram oczy, a tam cały autobus pusty. Specjalne kutas mnie obudził, jak mógł zająć praktycznie każde inne miejsce. Jak świadomość wróciła na swoje miejsce, a ilość krwi przepływającej przez mózg umożliwiła konstrukcje zdań złożonych, to typ już wysiadł. Skurwysyn na jeden przystanek wsiadł do pustego autobusu i obudził mnie, mimo że był praktycznie pusty. Co jest nie tak z tymi ludźmi, gdzie tu sens, gdzie logika, gdzie tu mózg, gdzie empatia jakaś, do chuja?
Strasznie mnie zdenerwował, bo już nie udało mi się zasnąć. Za to po jakimś czasie zaczęło się dosiadać mnóstwo ludzi, którzy dojeżdżali nim do pracy lub szkoły. W każdym razie dojeżdżam nim do miejscowości Neily, stamtąd przesiadka do busa na granicę, imigracyjny, kolejne opłaty, kolejne pieczątki i wkraczam na teren Panamy. Potem tylko jeszcze busik do miejscowości David, a stamtąd kolejny do Boquete i po prawie 12 godzinach przejechałem 250 km (wg google maps).
Boquete/David, Panama
Boquete było fajne. Znalazłem tam jeden z najładniejszych hosteli jakie widziałem podczas podróży, ale paręset metrów dalej znalazłem o 4 $ tańszy. Także po pierwszej nocy się przeniosłem i zrobiłem sobie wycieczkę po górach. No może nie do końca po górach, bo samo miasteczko jest położone dość wysoko, ale przeszedłem sobie 10 km. Wysłałem też tam kilka pocztówek, nakręciłem filmik na youtuby i zawinąłem z powrotem do David.
Bo do Panamy daleko, więc chciałem sobie rozłożyć podróż. Co prawda David jest tylko godzinę drogi od Boquete, ale zawsze coś. W dodatku znalazłem tam najbardziej cool hostel jaki widziałem (w Boquete był najładniejszy, a to wcale nie to samo). Czym mnie tak zauroczył? Otóż miejsca do spania były w domku na drzewie. A na terenie hostelu było zwierzątko. Taki dziwny kotek — coati. I po przeciwnej stronie ulicy była świetna jadłodajnia specjalizująca się w rybach, także jednego zjadłem filet z frytkami, ceviche i zupę z owoców morza. Zostałem tam tylko jedną noc, więc z tego powodu zorganizowałem sobie spacer po mieście. Jakieś 10 km później stwierdziłem, że nie wychodząc nic bym nie stracił, a pewnie lepiej bym się bawił. Nie mam pojęcia jak to jest, że w zupełnie nieturystycznych miejscach są takie fajne hostele. Dlaczego?
W międzyczasie opracowywałem wpis z podsumowaniem kosztów podróży. Było z tym trochę roboty, sporo miałem za sobą, więc stwierdziłem że dziś go skończę. Prócz mnie było tam tylko dwóch Niemców, którzy kupili sobie flaszeczkę i siedzieli kilka metrów dalej. Ja sobie pisałem, sprawdzałem obliczenia, chodziłem się poprzeciągać, albo zrobić parę pompek, a oni tam siedzieli. I rozpraszali mnie jak diabli.
Wiecie, mi to generalnie niewiele rzeczy przeszkadza. Ale czasem coś jest dla mnie tak dziwne, nienaturalne i zupełnie tego nie rozumiem, że nie jestem w stanie przestać o tym myśleć. Mniej więcej tak było z tymi Niemcami. Miałem wrażenie, że oni tę flaszkę kupili, aby sobie na nią popatrzeć, bo na pewno nie, żeby ją wypić. Przez około 4 godziny wypili jakieś 1/3 zawartości, a do tego 2 litry coli. Musiałem siedzieć tyłem do nich, bo nic bym nie napisał.
Następnego dnia z rana się zebrałem, jem delikatne śniadanko i tak się złożyło, że była tam też jakaś parka, co to przyjechali z Panama City. Także pytam co i jak, że te 500 km to bagatela 8 godzin i że w busie jest zimno. Jak bardzo zimno, lepiej żebym wziął bluzę i długie spodnie, czy może śpiwór i na czas podróży wbić do środka. Najlepiej weź to i to.
Co ta dziewucha wygaduje, jak to że aż tak zimno? Może po prostu są z jakiegoś ciepłego kraju i na moje słowiańskim jestestwie nie zrobi to takiego wrażenia. No, ale zabezpieczony zawsze bezpieczny, dlatego postanowiłem pójść za radą, mimo że wydała mi się idiotyczna. I potem podczas podróży żałowałem.
Żałowałem, że nie zabrałem dwóch par skarpet, bo w środku było tak zimno, że siedziałem w długich spodniach, skarpetach narciarskich, longsleevie, bluzie, w śpiworze i było mi zimno. Nie mam pojęcia, czy oni na górnym piętrze tego autobusu przewozili mięso, czy po cholerę im taka temperatura niska w środku, ale naprawdę tam było z mniej niż 15 stopni. Mimo, że na dworze było szaro, buro i ponuro, a do tego padał deszcz, to podczas przerwy czułem się, jakbym wyszedł na plażę. Ale to chyba dla nich norma, bo wszyscy pasażerowie byli przygotowani na takie warunki. Dlaczego jednak tak było? Tego prawdopodobnie nie dowiem się nigdy, jak z tą flaszką sprzed kilku akapitów.
Panama ciudad, Panama
No i jestem w Panama City teraz i jestem pod wrażeniem. Od razu przypomnieli mi się wszyscy rodzimi eksperci od zdań typu „to jest dzicz”, „tam są egzotyczne kraje”, „tam nie będzie takich rzeczy jak w Europie”. Ciekaw jestem ich reakcji na informację, że Warszawa jest jakieś 50 lat w rozwoju za Panamą. Nie spodziewałem się, że będzie tak wyglądać, czuję się prawie jak w Nowym Yorku, albo Dubaju.
No i jest to też stolica i duże miasto, czyli średnio fajnie, żeby tu podróżować. No, ale za niecałą dobę odbiorę ziomka z lotniska i uciekamy do przyjemniejszego miejsca.

W hostelu poprosiłem o szafkę numer 23. Pozdro dla kumatych