Zacznijmy od najstarszego, co mogę sobie przypomnieć. Wczesne dzieciństwo, lat około 5. Jedno z pierwszych, również traumatycznych przeżyć. Pojęcie o świecie miało się zerowe, ale bardzo chciało się go poznawać. Co prawda skupienie i przenoszenie do pamięci długotrwałej nie działało najlepiej, ale nie niszczyło to naszego entuzjazmu. A najbardziej interesujące było to, co nie było dla nas. Ze mną było tak samo.

Photo credit: idea-saras via Foter.com / CC BY
Śmieszne mi się to wydaje, jak o tym myślę, ale w dzieciństwie chyba każdy dorosły ostrzegał mnie, żeby nie wkładać niczego do kontaktu. Każdy, a przynajmniej zdecydowanie za często, w porównaniu do niebezpieczeństw związanych z gorącymi napojami, piekarnikiem, itp. Wydało mi się to wysoce podejrzane. To pewnie coś fajnego dla dorosłych. Coś jak seks albo alkohol o którym mówią, jak myślą że nie słyszę. Tylko że tego mogę łatwo spróbować, jak nikt nie będzie patrzył. Tak sobie pomyślałem.
BZZ-ZZZ-Z-T
* * *
Jestem już trochę starszy, ale niewiele. Szkoła podstawowe, jedna z pierwszych klas. Jednym z głównych zainteresowań jest starożytne machiny oblężnicze. Nie pytajcie skąd to wziąłem, nie wiem. Po prostu wszelkie mechanizmy wydawały się interesujące i wystarczająco proste do ich zrozumienia i odtworzenia. Elektroniki bym nie tknął, ale koła zębate, wielokrążki, dźwignie jak najbardziej, a machiny oblężnicze były ich najlepszym wykorzystaniem.
Miałem jednak problem w rozpracowaniu jak działa katapulta, a dokładniej co daje jej siłę naciągu. Sprężystość drzewa od razu odrzuciłem, ale nie miałem lepszej alternatywy. O internecie jeszcze nie słyszałem, dorośli nie byli odpowiednimi kompanami do rozmowy, a co dopiero rówieśnicy. Szczęśliwym trafem w jedne wakacje zobaczyłem w telewizji zapowiedź programu. Nie pamiętam co to dokładnie było, chodziło o to, że uczestnicy zawodów strong-man wykonywali w drużynach jakieś konkurencje. Takie dodatkowe zawody, też trochę siłowe, ale bardziej na pokaz. I jedną z konkurencji okazało się złożenie i wystrzelenie jak najdalej z katapulty. Problem był tylko jeden, powtórka ta leciała po północy, a ja miałem może z 8 lat. Dość szybko jednak dowiedziałem się, jak działa naciąg katapulty.
Dowiedziałem się też, że o tej godzinie w telewizji można zobaczyć nagie piersi.
* * *
Przeszukałem stare graty i znalazłem mój rysunek projektu. Jak pierwszy raz byłem na zajęciach z rysunku technicznego to przeszło mi przez myśl „chwila, chwila. Ja już coś takiego kiedyś wymyśliłem”. Oczywiście jak na ludzkie standardy jest on wyjątkowo kiepski, gdzie jakie osie symetrii, bazy wymiarowe, rzutowanie, no i średnice jak kiepsko zwymiarowane :< Jednak jak na standardy 10 latka to był sztos, choć nikomu się wcześniej tym nie pochwaliłem.
* * *
Kolejny skok w czasie, tym razem większy, lat mam dwadzieścia kilka. Przebrnąłem przez etap edukacji obowiązkowej i wyższej również, wychowany w dość ograniczonym spektrum produktów spożywczych. Za szczyt luksusu uchodziła chałwa, kanapka z McDonalds, Nutella, Coca-Cola, a wszelkie bardziej egzotyczne produkty jak liczi, marynowany imbir, krewetki czy nori nawet nie istniały w świadomości ludzi, a co dopiero na sklepowych półkach.
Jest tyle różnych produktów, tyle różnych smaków. Każdy region ma swoje własne przysmaki, choć dla obcych mogą się wydawać obrzydliwe. Przykładów nie trzeba szukać daleko, nasza rdzenna, tradycyjna kapusta kiszona i kiszone ogórki. Albo tatar? Jak pokazałem gościowi z Malezji zdjęcie, to myślał że to składniki. Co za danie się z tego robi, pytał. Dla wielu ludzi owoce morza są obrzydliwe, jednak przecież tyle ludzi je zjada i są one cenione w kuchni. Przecież to musi być dobre, tak sobie pomyślałem.
Dlatego też będąc kiedyś w knajpie sushi postanowiłem zmierzyć się z nimi. Dokładniej zamówiłem sobie na przystawkę zupę z owoców morza. Metodą nagród postanowiłem nie tknąć sushi, dopóki nie skończę zupy. Początki są zawsze trudne, więc trzeba się jakoś zmotywować. Tak więc patrzyłem na apetyczne walce owinięte grillowanym łososiem, oraz obłe kształty ryżu przykryte surową rybą, mając przed sobą pikantną i gorącą zupę pełną pływającego paskudztwa. Zacząłem od krewetek, które już kiedyś jadłem. Następnie wyjadłem kalmary, wtedy jeszcze sobie nie zdawałem sobie sprawy, że krążki kalmarowe, to są pocięte głowy tych stworzeń. Teraz nie ma już to znaczenia. Omułki zostawiłem na koniec, jako najbardziej obrzydliwe.

Zdjęcie z Chorwacji, więcej jedzenia stamtąd tutaj.
Czułem się prawie jak na szkolnej stołówce, gdzie musiałem pochłaniać denne i nijakie papki zwane tam obiadami. Różnica była taka, że obiady w szkole były naprawdę słabe i tam siostra mnie mobilizowała, żebym zjadł. A w przypadku owoców morza głównym problemem było moje, niezbyt entuzjastyczne, nastawienie do takiego jedzenia. To pewnie trzeba trochę tego zjeść, żeby się przyzwyczaić i polubić, tak jak w przypadku anchois, oliwek, albo piwa (ten etap życia ciągle przede mną). Także jadłem, konsekwentnie, łyżka za łyżką i choć zabrało mi to prawie pół godziny, to skończyłem. Mogłem więc z czystym sumieniem wziąć się za sushi.
Dowiedziałem się wtedy, że na owoce morza są bardzo smaczne, ale na zimno nie są najlepsze.
* * *
W życiu niewiele miałem okazji, żeby odwiedzić inne kraje. Przez większość czasu w ogóle mnie to nie interesowało, jak każda rzecz pozostająca daleko poza moim zasięgiem. Nie miałem ani czasu, ani funduszy, ani towarzystwa, żeby się wybrać w jakąś podróż, więc odpuściłem sobie zaprzątanie głowy takimi tematami. Do czasu aż poznałem pewną dziewczynę.
Dziewczynę, która przez rozpoczęciem studiów objechała całą Europę, nie mając zbyt wiele środków. Słuchałem jej historii z rozdziawionymi szczękami nie mogąc pojąć, jak miała sobie za nic wszystkie przeszkody, które zbudowałem sobie w głowie. O tym jak ludzie są serdeczni i jakie wspaniały przygody można przeżyć podróżując. O zupełnie obcych ludziach, których poznała w drodze i przez kilka tygodni dzieliła z nimi prawie każdą chwilę życia. Zasiała ziarno, a raczej przeorała pługiem i wjechała siewnikiem na pole uprawne mojego umysłu i zasiała tam ziarna podróży.
Na początku delikatnie testowałem autostop. Z woodstocku tak wracałem, odwiedziłem znajomych parę województw dalej. Łącznie kilkaset kilometrów, które skrupulatnie zapisałem w pliku z excela. Następnie przeniosłem się do Budapesztu i zacząłem bawić w couchsurfing, a następnie sam wyjechałem w podróż do Chorwacji. Prawie dwa tygodnie, wszystkie noclegi na dziko pod namiotem, a pokonywanie odległości jedynie autostopem.

Takie zdjęcie zrobiłem podczas tej podróży. Fotorelację znajdziesz tutaj.
Dowiedziałem się wtedy wiele rzeczy. M.in. że w górach żyją wilki, a śledzie do namiotu należy montować za każdym razem. Za każdym.
* * *
Domyślacie się co łączy te historie? Co jest elementem wspólnym każdego z tych wspomnień. Prócz traumatycznego doświadczenia i wyniesionej wiedzy, oczywiście.
Otóż każda z nich została była zainicjowana przez coś, z czym wszyscy się rodzimy — przez ciekawość. Fundamentalna ciekawość świata. Coś co nas nakręca do działania. Coś dzięki czemu chcemy badać i odkrywać świat. Coś co prowokuje nas, żeby wsadzić palce do kontaktu, ale też żeby odwiedzić inną planetę. Ciekawość, tak samo jak nazywa się łazik marsjański. Curiosity.

Niestety na marsie nie ma nikogo, kto mógłby zrobić dobre zdjęcie robotowi, a selfiaki mu średnio wychodzą.
I jak widzę ludzi, którzy nie chcą spróbować „nietradycyjnego” jedzenia, uważają, że nie ma o czym rozmawiać z obcokrajowcami, podróże to zbędne fanaberie, a próbowanie nowych rzeczy nie przystoi tak poważnemu człowiekowi, to nawet mnie to nie wkurwia. Jest mi tylko zwyczajnie przykro, smutno i żal takich ludzi, którzy zatracili swoją ciekawość świata.
Jeżeli jeszcze do tego nie są w stanie czerpać radości z prostych rzeczy (a zazwyczaj idzie to w parze), no to nie wiem jaki jest sens prowadzenia takiej egzystencji.