TLDR, 0/10, same minusy, nie polecam.
Ostatni wpis, zanim zacznę pisać coś o Azji. Choć aktualnie piszę go w busie Phuket-Khao Lak, także ostatnia chwila. Mam jakiś wewnętrzny opór do opisywania błahych rzeczy na swoim blogu, ale to jest mój osobisty blog, wiec zaryzykuje.
Parę miesięcy temu złamałem sobie rękę. Było to dla mnie pierwsze złamanie kiedykolwiek. Spadłem z rampy na deskorolce i poszła kość łódeczkowata prawej reki, a ja już nigdy nie wejdę na rampę. Skończyła mi się nieśmiertelność, a raczej przekonałem się, że nigdy jej nie było. Zamiast tego miewałem szczęście, które mnie chroniło. Teraz już wiem, że jeśli na szali mamy kilka miesięcy bólu i walki o powrót do pełnej sprawności, to lepiej postawić coś pewniejszego niż szczęście.

źródło — http://atlas.anatomia.umlub.pl/modul/reka/zlamanie_k_%20lodeczkowatej.php
W każdym razie złamałem, a nawet nie zdałem sobie sprawy. Bolało mnie jasne, ale tak jakbym sobie mocniej stłukł, wiec założyłem, ze za dzień czy dwa mi przejdzie. No bo przecież nie miałem złamania nigdy, a to powinno boleć strasznie. Nawet kupiłem sobie Voltaren, ale nie zadziałał. Kto by się tego spodziewał?
Tego dnia byli u mnie znajomi, po tym wydarzeniu jeszcze poszliśmy zjeść i odprowadziłem ich na dworzec. Kilka godzin później, zdecydowałem jechać na oddział, bo może jednak być złamana.
Musiałem szukać wszystkiego w internecie, bo nie miałem pojęcia gdzie iść i co z tym zrobić, ale ogarnąłem na prędkości i pojechałem do szpitala. Wszystko na miejscu poszło sprawnie i szybko — przyjęli mnie, zrobili zdjęcia i zaprowadzili do lekarza. Spojrzał rentgen, pocmokał trochę, potem na mnie, pocmokał, na rękę, pocmokał i mówi, ze do gipsu na 6–8 tygodni.
W pierwszej chwili pomyślałem, ze sobie ze mnie żartuje, bo przecież nie mogę sobie pozwolić na dwa miesiące bez reki. Później przypomniało mi się jak leczyli złamania w Hogwardzie, a zaraz po tym, ze magia nie istnieje. Ehhh, nic nie powiedziałem, tylko posłuchałem monologu o tym, ze jest złamanie w dość dobrym miejscu i nie trzeba śrubować, ani w ogóle zabiegu, a do tego jest spora szansa na powrót do pierwotnej sprawności. OK, to jest najważniejsze, ból można wytrzymać, a czas przeminie mimo wszystko. Jak się później okazało, szacowanie lekarza było dalece optymistyczne.
Pierwszy tydzień to była mordęga. Ból od samego poruszania, niezdolność zrobienia czegokolwiek, obcość. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale okazało się, że praktycznie wszystko co robię albo lubię wymaga zaangażowanie prawej reki. Nie bylem w stanie gotować, chodzić na siłownię, jogę, ściankę, nie mogłem napisać dedykacji na prezencie. Jedyne co to chodziłem na longboard w gipsie. Starałem sobie radzić, zazwyczaj wychodziło to pokracznie, ale z jednego lifehacka jestem dumny. Zamiast wykrawać gniazda nasienne z ćwiartek jabłka, można je po prostu wygryźć i wypluć.
W ogóle to złamałem rękę w niedziele po południu, a w poniedziałek poszedłem do pracy. Jeszcze poprzedniego dnia pisałem z przełożonym i przypomniał mi warunki zwolnień lekarskich w Czechach. Nie są zbyt sprzyjające chorowaniu, a w przypadku kilku dni, bardziej opłaca się wziąć urlop, niż zwolnienie. Wygląda to tak:
–U mnie w firmie istnieje bonus pieniężny z rok pracy bez zwolnienia lekarskiego. Na tyle duży, że nie chciałbym go poświecić.
–3 pierwsze dni zwolnienia nie są w ogóle płatne.
–Wszystkie kolejne dni są warte 50% płacy.
–Złamaną reką nikogo nie zarażę.
Może jest tam coś innego, ale bardziej złożonego, ale w moim przypadku tak by to mniej więcej wyglądało. Odpisałem menadżerowi, że w takim razie przyjdę. Zresztą i tak tygodniowe siedzenie samemu w domu nie miało by pozytywnego efektu na regeneracje, czy odczuwany ból, a w pracy miałem przynajmniej na czym się skupić i z do kogo się odezwać.
Nie chwaliłem się za bardzo prze internet, przynajmniej dopóki nie bylem już w stanie mniej więcej funkcjonować. Chciałem po prostu uniknąć rozczulania się nade mną. Jak już było całkiem ok to pogadałem z mama, a ona mówi „młody jesteś, szybko i bez problemu ci się zagoi”. Chwile później dzwonie do ziomka, a on na to „ooo najmłodszy już nie jesteś i trochę czasu minie zanim ci się zagoi”.
No i tak sobie egzystowałem aż do 6 tygodni po pierwszej wizycie, kiedy to miałem kontrole i wielkie oczekiwania na zdjęcie gipsu. Wizyta na 10, o której przyszedłem i musiałem czekać prawie 3 godziny zanim była moja kolej. Lekarz poświecił mi kilka minut, powiedział że ciągle są pęknięcia i następna kontrola za 2 tygodnie. Do tej przygotowałem się już trochę lepiej. Rozciąłem gips dzień przed, umyłem rękę i starałem się ją trochę rozruszać i rozgrzać, ale to nie takie łatwe. Po pierwsze czułem rękę jako obcy fragment ciała. Do tego nadgarstek nie chciał się wyginać tak jak powinien był no i bolał. Dalej boli i chyba już zawsze będę go czuł, nawet jak ból minie. Ostatecznie umyłem dokładnie raz jeszcze rękę i włożyłem z powrotem do gipsu na noc.
Teraz byłem mądrzejszy i przyszedłem do szpitala na 8, mimo że wizyta była na 10. I tak zanim się doczekałem na swoją kolej, to była prawie 10, a przynajmniej nie musiałem tak dużo zwalniać się z pracy. Lekarz znowu pocmokał na mój widok i mówi że zgubiłem gips. A nie powinienem, bo jeszcze trzeba założyć nowy. Kolejne dwa tygodnie później, przychodzę znów bez gipsu i lekarz mówi, że teraz to już tylko rehabilitacja i rozciąganie, ale zacząć powoli, bo dalej jest kość nie do końca zrośnięta. Powiedział też, żebym przed Azją przyszedł na kontrolę, ale spędzić 4 godziny na dojazdy i czekanie, żeby usłyszeć parę cmoknięć i komentarz, że jeszcze się nie zrosło, to nie do końca dla mnie.
Fast Forward i jesteśmy dziś. Od kilku tygodni rozciągam nadgarstek i widzę postępy dające nadzieję na powrót do pełnej sprawności, tylko jeszcze to zajmie trochę czasu. Mam nadzieję, że od lutego będę mógł wrócić do moich starych aktywności.
A tym czasem zbieram się na nurkowanie. Dziś wypływam w tygodniowy rejs, żeby się nanurkować na zapas.

Problemem z podróżowaniem samemu jest to, że nie ma kto ci zrobić dobrych zdjęć.